W tym roku Mikołaj okazał się – jak to Mikołaj – bardzo praktycznym świętym, przy tym mocno powtarzalnym i przyniósł mi parę pięknych rękawiczek. Zupełnie jak przed rokiem.
Nie, nie, nie narzekam absolutnie – cieszę się
baaardzo, że pamiętał o tak wyrośniętym dziecku , a i mnie przy okazji o czymś
przypomniał.
O rękawiczkach, mianowicie. Czy raczej - rękawiczce.
A było tak...
Przed rokiem Staś był tym samym Stasiem co dziś tyle, że nieco mniejszym, bardzo pucułowatym i – aż trudno uwierzyć – niemówiącym w ogóle dziecięciem, porozumiewającym się ze światem za pośrednictwem uroczych dźwięków, trudnych do powtórzenia.
Przed rokiem Staś był tym samym Stasiem co dziś tyle, że nieco mniejszym, bardzo pucułowatym i – aż trudno uwierzyć – niemówiącym w ogóle dziecięciem, porozumiewającym się ze światem za pośrednictwem uroczych dźwięków, trudnych do powtórzenia.
Ten oto uroczy Staś poza tym, że nie mówił, miał inną cechę
silną, która minęła równie szybko i niespodziewanie, jak jego milczenie –
mianowicie Staś uwielbiał porządek. Staś porządkował, zbierał, podnosił,
segregował i wyrzucał napotkane na swej drodze życiowej śmietki do kosza z
pasją godną szalonego naukowca.
Niech no tylko jakiś papierek, jakiś okruch wpadł w łapki
stasiowe – nie było wybacz – zaraz go Staś zanosił do kuchni i bezbłędnie
trafiał nim w czeluść kubła na śmieci.
Nie powiem, nie powiem – ta cecha stasiowa napawała nas od
początku dumą i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wychowawczego.
Szczególnie matka dumną była, bo matka ład uwielbia i hołubi, ganiając swoich panów
do porządków wszelakich bezwzględnie i wytrwale.
W tym jakże miłym poczuciu spełnionego obowiązku i zasad
wpojonych za młodu usiadła więc matka przy stole kuchennym z babcią Anielą
pewnego grudniowego popołudnia roku poprzedniego i popijając herbatkę obserwowały krzątającego
się Stasia. A Staś tego dnia krzątał się jak mało kto - chyba w szale
przedświątecznych porządków – i co rusz wyrzucał jakieś szpargały do kosza,
wydając przy tym posępne i pełne nagany westchnięcia .
Ależ on porządny – śmiała się babcia Aniela, ku wyraźnemu
zadowoleniu matki.
Pedancik, zupełnie jak nie-chłopak – łechtała babcia - chów przed emancypacyjny, próżność matczyną.
Będzie miała żona pociechę – włączała się matka łagodząc wypowiedź babciną trochę w nurcie feministycznym, łudząc się, że przyszła żona stasiowa doceni za lat kilkadziesiąt jej wkład matczyny w jakość przyszłego pożycia.
Pedancik, zupełnie jak nie-chłopak – łechtała babcia - chów przed emancypacyjny, próżność matczyną.
Będzie miała żona pociechę – włączała się matka łagodząc wypowiedź babciną trochę w nurcie feministycznym, łudząc się, że przyszła żona stasiowa doceni za lat kilkadziesiąt jej wkład matczyny w jakość przyszłego pożycia.
Staś, niby nie słuchając, niby nie zauważając, począł
oddawać się czynnością porządkującym z jeszcze większym poświeceniem, układając
zabawki w tematyczne kupki i wyrzucając te, które wydawały mu się popsute,
brzydkie, nieparzyste, bądź – z bliżej niesprecyzowanych powodów – należące do
podzbioru śmieci, pomrukując przy tym radośnie. Kobiety obecne w domu w tej
męskiej działalności nie przeszkadzały mu w ogóle, ba, wspierały go jak mogły i
dopingowały głośno.
Staś, nie taki znowu głupiutki, w szale porządków dopadł
moją fantastyczną, skórzaną rękawiczkę, nówkę-nieśmiganą, prezent od tegorocznego,
świeżutkiego Mikołaja, porzuconą bezmyślnie przez matkę byle - gdzie, czyli
akurat na krześle. Oglądał ją chwilę w skupieniu i po rzeczowej analizie stwierdzającej,
że rękawiczka występuje w liczbie sztuk jeden, a nie przepisowych dwóch chwycił
ją ochoczo i pognał z ww.
w okolice kosza, ciskając ją radośnie w jego czeluści.
A jakże się matka z babką rozrzewniły, jak chwaliły i całowały małe pracowite rączki. Szczęśliwi przy tym byli wszyscy po uszy. I do czasu.
Bo co prawda babcia zaraz chciała wyciągać rękawiczkę z kosza, ale gdzie tam!
Niech mama zostawi, wyjmę za chwilę – mówiła miła nad wyraz matka, w myśl zasady: chwilo-trwaj.
Chwila rzeczywiście trwała, a kiedy już minęła, wciąż miła matka pogrążyła się jednak niestety w interesującej rozmowie z babcią, a jeszcze chwilę później, wiadomo, pranie, zmywanie, gotowanie….
w okolice kosza, ciskając ją radośnie w jego czeluści.
A jakże się matka z babką rozrzewniły, jak chwaliły i całowały małe pracowite rączki. Szczęśliwi przy tym byli wszyscy po uszy. I do czasu.
Bo co prawda babcia zaraz chciała wyciągać rękawiczkę z kosza, ale gdzie tam!
Niech mama zostawi, wyjmę za chwilę – mówiła miła nad wyraz matka, w myśl zasady: chwilo-trwaj.
Chwila rzeczywiście trwała, a kiedy już minęła, wciąż miła matka pogrążyła się jednak niestety w interesującej rozmowie z babcią, a jeszcze chwilę później, wiadomo, pranie, zmywanie, gotowanie….
I tak dzień gonił noc, noc wypędzała dzień i oto znów nastało
grudniowe popołudnie 24 godziny później i oto znów siedziałyśmy przy stole kuchennym, tym
razem z babcią Krystyną, i znów małe łapki
wprowadzały porządki domowe, najpewniej w myśl zasady – teraz tak myślę
– parzyste na bok, nie parzyste do kosza.
I znów biegła wdzięczna Stasina z piękną, skórzaną rękawiczką nówką-nieśmiganą, tegorocznym prezentem od Mikołaja (którą roztrzepana matka rozdzieliła wczoraj z siostrą, pozostawiając na szafce) i radośnie celowała nieszczęsną w stronę kosza.
W tej oto chwili matce uśmiech rozrzewnienia zamarł na ustach, rozmemłany umysł przeszedł nagle w stan stężenia i z poczuciem deja vu, sklerozą postępującą i krótkim – Nie…! – na ustach rzuciła się w stronę zdezorientowanej Stasiny. Za późno jednak…
Rękawiczka skórzana, piękna nówka-nieśmigana, prezent od tegorocznego Mikołaja co prawda ocalała, ale ta wczorajsza odjechała radośnie w okolicach piątej nad ranem dużą śmieciarką na miejscowe wysypisko, wyniesiona własnoręcznie przez matkę w worku na śmieci do osiedlowego kontenera wieczorem dnia poprzedniego.
I tak oto matka została z jedną rękawiczką nową, skórzaną, nówką-nieśmiganą, prezentem od tegorocznego Mikołaja, zadając poniekąd kłam Stasiowej zasadzie, że co ma być parzyste to parzyste, a jak nie - to do kosza.
I znów biegła wdzięczna Stasina z piękną, skórzaną rękawiczką nówką-nieśmiganą, tegorocznym prezentem od Mikołaja (którą roztrzepana matka rozdzieliła wczoraj z siostrą, pozostawiając na szafce) i radośnie celowała nieszczęsną w stronę kosza.
W tej oto chwili matce uśmiech rozrzewnienia zamarł na ustach, rozmemłany umysł przeszedł nagle w stan stężenia i z poczuciem deja vu, sklerozą postępującą i krótkim – Nie…! – na ustach rzuciła się w stronę zdezorientowanej Stasiny. Za późno jednak…
Rękawiczka skórzana, piękna nówka-nieśmigana, prezent od tegorocznego Mikołaja co prawda ocalała, ale ta wczorajsza odjechała radośnie w okolicach piątej nad ranem dużą śmieciarką na miejscowe wysypisko, wyniesiona własnoręcznie przez matkę w worku na śmieci do osiedlowego kontenera wieczorem dnia poprzedniego.
I tak oto matka została z jedną rękawiczką nową, skórzaną, nówką-nieśmiganą, prezentem od tegorocznego Mikołaja, zadając poniekąd kłam Stasiowej zasadzie, że co ma być parzyste to parzyste, a jak nie - to do kosza.
Tegoroczny prezent mikołajowy zawiesi sobie nauczona doświadczeniem
matka chyba na sznurku i włoży w rękawy kurtki, bo Stasina co prawda nie
sprząta już z takim zawzięciem (szczerze mówiąc w ogóle nie sprząta), ale za to
odkrył zrzucanie przedmiotów z balkonu.
Szczególnie tych podwójnie w naturze występujących ;).
Szczególnie tych podwójnie w naturze występujących ;).