wtorek, 9 grudnia 2014

RĘKAWICZKA


W tym roku Mikołaj okazał się – jak to Mikołaj – bardzo praktycznym świętym, przy tym mocno powtarzalnym i przyniósł mi parę pięknych rękawiczek. Zupełnie jak przed rokiem.
Nie, nie, nie narzekam absolutnie – cieszę się baaardzo, że pamiętał o tak wyrośniętym dziecku , a i mnie przy okazji o czymś przypomniał. O rękawiczkach, mianowicie. Czy raczej - rękawiczce.
A było tak...
Przed rokiem Staś był tym samym Stasiem co dziś tyle, że nieco mniejszym, bardzo pucułowatym i – aż trudno uwierzyć – niemówiącym w ogóle dziecięciem, porozumiewającym się ze światem za pośrednictwem uroczych dźwięków, trudnych do powtórzenia.
Ten oto uroczy Staś poza tym, że nie mówił, miał inną cechę silną, która minęła równie szybko i niespodziewanie, jak jego milczenie – mianowicie Staś uwielbiał porządek. Staś porządkował, zbierał, podnosił, segregował i wyrzucał napotkane na swej drodze życiowej śmietki do kosza z pasją godną szalonego naukowca.
Niech no tylko jakiś papierek, jakiś okruch wpadł w łapki stasiowe – nie było wybacz – zaraz go Staś zanosił do kuchni i bezbłędnie trafiał nim w czeluść kubła na śmieci.
Nie powiem, nie powiem – ta cecha stasiowa napawała nas od początku dumą i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wychowawczego. Szczególnie matka dumną była, bo matka ład uwielbia i hołubi, ganiając swoich panów do porządków wszelakich bezwzględnie i wytrwale.
W tym jakże miłym poczuciu spełnionego obowiązku i zasad wpojonych za młodu usiadła więc matka przy stole kuchennym z babcią Anielą pewnego grudniowego popołudnia roku poprzedniego  i popijając herbatkę obserwowały krzątającego się Stasia. A Staś tego dnia krzątał się jak mało kto - chyba w szale przedświątecznych porządków – i co rusz wyrzucał jakieś szpargały do kosza, wydając przy tym posępne i pełne nagany westchnięcia .
Ależ on porządny – śmiała się babcia Aniela, ku wyraźnemu zadowoleniu matki.
Pedancik, zupełnie jak nie-chłopak – łechtała babcia - chów przed emancypacyjny, próżność matczyną.
Będzie miała żona pociechę – włączała się matka łagodząc wypowiedź babciną trochę  w nurcie feministycznym, łudząc się, że przyszła żona stasiowa doceni za lat kilkadziesiąt jej wkład matczyny w jakość przyszłego pożycia.
Staś, niby nie słuchając, niby nie zauważając, począł oddawać się czynnością porządkującym z jeszcze większym poświeceniem, układając zabawki w tematyczne kupki i wyrzucając te, które wydawały mu się popsute, brzydkie, nieparzyste, bądź – z bliżej niesprecyzowanych powodów – należące do podzbioru śmieci, pomrukując przy tym radośnie. Kobiety obecne w domu w tej męskiej działalności nie przeszkadzały mu w ogóle, ba, wspierały go jak mogły i dopingowały głośno.
Staś, nie taki znowu głupiutki, w szale porządków dopadł moją fantastyczną, skórzaną rękawiczkę, nówkę-nieśmiganą, prezent od tegorocznego, świeżutkiego Mikołaja, porzuconą bezmyślnie przez matkę byle - gdzie, czyli akurat na krześle. Oglądał ją chwilę w skupieniu i po rzeczowej analizie stwierdzającej, że rękawiczka występuje w liczbie sztuk jeden, a nie przepisowych dwóch chwycił ją ochoczo i pognał z ww.
w okolice kosza, ciskając ją radośnie w jego czeluści.
A jakże się matka z babką rozrzewniły, jak chwaliły i całowały małe pracowite rączki. Szczęśliwi przy tym byli wszyscy po uszy. I do czasu.
Bo co prawda babcia zaraz chciała wyciągać rękawiczkę z kosza, ale gdzie tam!
Niech mama zostawi, wyjmę za chwilę – mówiła miła nad wyraz matka, w myśl zasady: chwilo-trwaj.
Chwila rzeczywiście trwała, a kiedy już minęła, wciąż miła matka pogrążyła się jednak niestety w interesującej rozmowie z babcią, a jeszcze chwilę później, wiadomo, pranie, zmywanie, gotowanie….
I tak dzień gonił noc, noc wypędzała dzień i oto znów nastało grudniowe popołudnie 24 godziny później i oto znów siedziałyśmy przy stole kuchennym, tym razem z babcią Krystyną, i znów małe łapki  wprowadzały porządki domowe, najpewniej w myśl zasady – teraz tak myślę – parzyste na bok, nie parzyste do kosza.
I znów biegła wdzięczna Stasina z piękną, skórzaną rękawiczką nówką-nieśmiganą, tegorocznym prezentem od Mikołaja (którą roztrzepana matka rozdzieliła wczoraj z siostrą, pozostawiając na szafce) i radośnie celowała nieszczęsną w stronę kosza.
W tej oto chwili matce uśmiech rozrzewnienia zamarł na ustach, rozmemłany umysł przeszedł nagle w stan stężenia i z poczuciem deja vu, sklerozą postępującą i krótkim – Nie…! – na ustach rzuciła się w stronę zdezorientowanej Stasiny. Za późno jednak…
Rękawiczka skórzana, piękna nówka-nieśmigana, prezent od tegorocznego Mikołaja co prawda ocalała, ale ta wczorajsza odjechała radośnie w okolicach piątej nad ranem dużą śmieciarką na miejscowe wysypisko, wyniesiona własnoręcznie przez matkę w worku na śmieci do osiedlowego kontenera wieczorem dnia poprzedniego.
I tak oto matka została z jedną rękawiczką nową, skórzaną, nówką-nieśmiganą, prezentem od tegorocznego Mikołaja, zadając poniekąd kłam Stasiowej zasadzie, że co ma być parzyste to parzyste, a jak nie - to do kosza.
Tegoroczny prezent mikołajowy zawiesi sobie nauczona doświadczeniem matka chyba na sznurku i włoży w rękawy kurtki, bo Stasina co prawda nie sprząta już z takim zawzięciem (szczerze mówiąc w ogóle nie sprząta), ale za to odkrył zrzucanie przedmiotów z balkonu.
Szczególnie tych podwójnie w naturze występujących ;).

                                                                                         Źródło:partybudzik.pl

środa, 3 grudnia 2014

MATKA-OMNIBUS

Mamuki co to jest wentylator? – pyta nagle Staś.
To taki wiatraczek – odpowiadam dumna z siebie, że przygotowana jestem na każdą ewentualność.
Wiatraczek? – upewnia się niedowiarek Staś.
I wieje i buczy? – doprecyzowuje.
Wieje, Stasiu, czasem nawet buczy – rozwiewam stasiowe wątpliwości.
Mama, co to jest robocik? – pyta Staś dalej w wątku technicznym.
To taka maszyna – mówię jak z nut.
I chodzi i mówi? – Staś jak zwykle ciekaw jest szczegółów.
Chodzi, czasem nawet mówi – potwierdzam bez cienia wątpliwości.
Mamo, czy Pepe wrócił do Barcelony? – kolejny zestaw pytań wylosowany tym razem przez Jasia trafia do uszu matczynych.
Wrócił – bo wydaje mi się, że wrócił, w każdym razie – jak to ja – gram va bank.
Ciekawe, ile za niego zapłacili… - zastanawia się mój następca Pelego, świadom tak istotnego w sporcie wątku finansowego – Nie wiesz?
No ba, ja bym nie wiedziała? Wszak matka wie wszystko!
Na pewno dużo – mówię z przekonaniem. Jaś spogląda na mnie z aprobatą.
No, na pewno – zgadza się Junior z matką z przejęciem.
Mamuki, co to jest winda? – pyta Staś, który postanowił zostać dziś małym technikiem
To taki samochód? – podpowiada.
Tak – zgadzam się – to taki samochód, który jeździ pionowo.
Pionowo? – dziwi się Staś, który chyba jeszcze nie wie, co to pionowo.
Do góry – poprawiam się szybko.
I na dół – upewnia się Staś, że nadal mówimy o tym samym.
I na dół – zgadzam się, ku ogromnemu szczęściu mojego młodszego synka.
Mama, Szwajcaria leży na półwyspie? – zagaja Jaś.
Ooooo, geografia, skup się matko, skup.
Szwecja-Szwajcaria, Austria-Australia, prawo-lewo, wschód-zachód – pięta achillesowa każdej szanującej się kobiety. Skupiam się na tzw. maxa, jak mawia ostatnio Jaś.
Nie, na półwyspie leży Szwecja – mówię stanowczo, nerwowo oczekując reakcji Jasia.
Szwajcaria leży na południe od Polski – precyzuję jeszcze, znowu nieco ryzykując.
To dobrze – cieszy się Jaś. – Bo będziemy grali w Szwajcarii ze Szwajcarzami.
No, to lepiej, że nie na półwyspie. Nasi mieliby trudniej – podążam na oślep nieco za logiką jasiną, którą przecież znam jak nikt.
Trudniej, mamusiu, właśnie trudniej – cieszy się Jasio z naszej wspólnoty myślowej.
Mamuki, co to jest pigwa? – pyta Staś, tym razem zgłębiając – nie wiedzieć zupełnie czemu – branżę ogrodniczą.
To taki owoc - odpowidam, nie dziwiąc się nawet specjalnie, że Staś wie o jego istnieniu.
I ma małe pestki? – pyta mój mały botanik.
Ma małe pestki – mówię tonem znawcy pigwy, choć wcale nie jestem pewna tych pestek. Jak i całej reszty. Va bank.
A co to jest pajencyna? – Stasina zgłębia konsekwentnie temat przyrodniczy.
Nić przędna pająków – mówi dumna matka, która opanowała tę cenną informację po fazie wspólnego szaleństwa chłopców w temacie pszczółki Mai, ciesząc się w duchu jak głupia zupełnie.
Mamuki, która godzina? – Staś znienacka zmienia temat.
Stasina często pyta o godzinę , zupełnie jakby się z kimś umawiał, albo miał jakieś spotkania biznesowe.
Piąta – mówi matka.
I jest dzień? – drąży Stasio szerokie pojęcie czasu. Nic dziwnego, o tej porze roku dnia w zasadzie nie ma, więc dziecko widocznie zapomniało jak dzień wygląda.
Jest dzień, chociaż już wieczór – mówi zagadkowo matka, zgłębiając po niekąd filozoficznie tajemnice jesieni.
Dzień i wieczór… - popada w krótką zadumę Staś, co Jaś wykorzystuje natychmiast.
A jutro jest mecz? – podtrzymuje w pewien sposób temat czasu Jaś.
Nie Jasiu, mecz jest pojutrze. W Szwajcarii – przypominam sobie. Matka kibica zwarta i gotowa, zawsze z naszymi.
O to dobrze – Jaś jest wyraźnie zadowolony – jutro mam inne plany.
Nie zdążę zapytać jednak Jasia o jego plany na jutrzejszy wieczór, bo Staś patrzy na mnie czujnie.
Co to jest plany? – pyta.
Zamiary, zamierzenia, pomysły – recytuję z czeluści lodówki.
Miałaś zamiary? – zaciekawił się Staś. Oj miałam, Stasinku, miałam i to jakie! Milczę jednak dyplomatycznie…
I gdzie są? – drąży dalej, niezrażony brakiem odpowiedzi.
Tu są – targam moich budrysów po kudłatych łepkach.
Tu są – cieszy się Staś, w zasadzie nie wiadomo do końca z czego.
Ronaldo też ma zamiary: zdobycia złotej piłki – podsumowuje zadowolony Jaś.
Wiem Jasinku. Ronaldo urodził się 5 lutego. Tak jak Neymar –  dodaję, jak gdyby nigdy nic.
A Messi? – pyta podejrzliwie Jaś, surowy egzaminator.
24 czerwca – odpowiada matka-omnibus, pozostawiając synów w niemym zachwycie.
A na pewno jednego ;).

Źródło: www.facebook.com/pages/I-Love-Reading-Books

niedziela, 30 listopada 2014

Libster Blog Award

A dziś znowu nietypowo, czyli kilka słów o mnie.
Jak się pewnie domyślacie, zostałam nominowana do Libster Blog Award przez: 

dziennik-mamy.blogspot.com. Dziękuję:).

Oto moje odpowiedzi:
1. Kolacja w domu czy w restauracji?
Przeważnie w domu (niestety)
2. Ulubiony pisarze i ulubiona książka jego autorstwa.
Tendencyjna jestem strasznie - Bułhakow „Mistrz i Małgorzata”
3. Godny polecenia film lub serial który ostatnio oglądałaś?
„Tajemnica Filomeny” – boski
4. Wakacje w hotelu czy pod namiotem?
Hotel, najlepiej pokój z balkonem :)
5. Czy masz zwierzę w domu, jak tak to jakie?
Nie mam, dzieci wypełniają każdy kąt :)
6. Ulubiony sposób spędzania czasu z rodziną?
Wycieczki, podróże
7. Co najbardziej lubisz w blogowaniu?
Pisanie, dzielenie się „sobą” z innymi, nadzieja, że ktoś znajdzie w tym wpisach coś dla siebie i o sobie :)
8. Co najbardziej lubisz robić, gdy masz chwilkę czasu tylko dla siebie
Pisze bloga :), czytam, działam społecznie

9. Obowiązek domowy, którego najbardziej nie lubisz?
Prasowania, brrrr….
10. Ulubione słodkości?
Czekolada w każdej postaci
11. Trzy cechy charakteru, które cenisz w innych najbardziej i które Cię denerwują.
Lubię: lojalność, szczerość, optymizm.
Nielubię: hipokryzji, zawiści, skąpstwa.

A to nominacja od: 9miesiecymamy.blogspot.com.
Już odpowiadam i dziękuję za pamięć:))).


1. Co podziwiasz w innych ludziach?
Odwagę cywilną chyba najbardziej.
2. Co lubisz w sobie?
Właśnie odwagę, wydaje mi się, że posiadam :).
3. Czy masz tematy tabu, których nie poruszysz na blogu? Jakie?
Sprawy głęboko osobiste.
4. Którą porę roku lubisz najbardziej? I dlaczego?
Lato, się wie:). Bo ciepło i dzień dłuuugi:)
5. Twój smak dzieciństwa to?
Kluski na parze - specjał mamy:)
6. Mała przyjemność, która Cię relaksuje to?
Kawka i książka
7. Twój ulubiony film 
Ostatnio " Tajemnica Filomeny" - polecam!
8. Ulubione danie na obiad 
Schab zawijany
9.Morze czy góry?
Morze :)
10.Czy jest jakaś rzecz, z którą nie potrafisz się rozstać? 
Inetrnet... 
11. Blogi, które czytasz i podziwiasz to?
 Wszystkie z listy blogów, które obserwuję

Uwaga, uwaga!!!!
Nominuję:

Mój zestaw pytań:
  1. Motto życiowe.
  2. życzenia do złotej rybki
  3. Podróż marzeń odbyłabym do…
  4. Osoba, która jest dla mnie wzorem to…
  5. Najważniejszy dzień w moim życiu to…
  6. Gdybym mogła coś zmienić w moim życiu byłoby to….
  7. Sposób na udany wieczór...
  8. Film wszechczasów
  9. Książka wszechczasów
  10. Piosenka wszechczasów
  11. Piszę blog, ponieważ…
 Miłej zabawy :))))))))!!!!!

czwartek, 27 listopada 2014

LIST

Dziś dzień jak nie co dzień, ponieważ zamiast barwnej, przydługiej opowieści będzie krótko i na temat. 
A to głównie z tego powodu, że Matka Wasza (nie w sensie fizycznym, oczywiście) pozostaje w stanie głębokiej zadumy i refleksji.
Powodem owej zadumy i refleksji jest list, jaki Jasina – na entuzjastyczny, dobrowolny całkowicie wniosek naiwnej matki zresztą - odmalował do Mikołaja.
Pozostając w odwiecznym rozdarciu "mieć czy być"  skłaniam się ku pierwszej z dwóch zaproponowanych przez dziecinę opcji, choć już sama nie wiem...
Na wszelki wypadek przejrzę chyba świąteczne oferty kredytowe o najkorzystniejszym oprocentowaniu…;)

Bo jednak radość dziecka ponad wszystko :)))))


 

poniedziałek, 24 listopada 2014

NOCNE TRÓJKĄTY MIŁOSNE

Dziś historie łóżkowe, i to nie byle jakie, bo w miłosnym trójkącie. 
A było tak…
Mamo , mamo – dobiega mych złaknionych ciszy uszu rozpaczliwe wołanie z pokoju Jasia.
Patrzę na zegarek – wybiła 12, godzina, kiedy każda szanująca się księżniczka zamienia się w Kopciuszka
i koniec balu panno lalu, bo tak się jakoś plecie na tym łez padole, że moje dzieci – jak jeden podwójny mąż - po 12 zaczynają się budzić z milionem problemów egzystencjalnych.
No nic nie poradzisz, można wręcz regulować zegarki. Jak mówi babcia Aniela (oby to były prorocze słowa) – kiedyś z tego wyrosną.
Mamo, mamo – jęczy Jaś (dobrze, że wyrósł już – zgodnie ze słowami babci Anieli – z etapu nocnego wydzierania się w wniebogłosy, ku uciesze sąsiadów, szczególnie tych miłych staruszków z dołu, którzy na głośniejszy tylko odgłos stóp dziecięcych pukają rozpaczliwe w kaloryfer, dając nam jakieś tajemnicze znaki).
Co Jasinku, co? – porzucam Himalaje prasowania i rzucam się na pomoc truchtem, wznosząc ręce ku górze. Ręce wznoszę, bo Jasinek od trzech dni śpi na łóżku piętrowym na górze właśnie i w okolicach sufitu będę go koić.
Mamo, mamo – zawodzi Jaś – połóż się ze mną.
No, że ja tego nie przewidziałam, kupując to nieszczęsne łóżko! No, nic, co zrobić, służba - nie drużba, wspinam się po pionowej drabince, w pewnym strachu jednak, układam się obok Jasia, wciąż w strachu, bo czy to łóżko wytrzyma ciężar matczyny plus ciężar jasiowy i nie runie w dół, wprost  w ramiona śpiącego tam od trzech dni Stasia?
Na wszelki wypadek sztywnieję na jednym boku, żeby zbędnym ruchem nie poluzować jakieś śrubki w konstrukcji łóżka i nie spowodować katastrofy w ruchu powietrznym i lądowym jednocześnie.
Jaś zasypia, ja wykonuję podniebny piruet przechodząc nad nim rozkrokiem, potem efektowny ześlizg po drabince i jesteśmy na dole. Dalej, dalej, do prasowania, bo nas 1 zastanie, a wyspać się trzeba również, chociaż te pięć godzin.
Wchodzę na paluszkach do dopiero co odzyskanego dużego pokoju (odzyskanego po przeniesieniu Stasiny do brata na łóżko piętrowe w partie dolne, bo przecież jak tu spać w trójkę z takim rosłym trzylatkiem, można sobie wszystkie części ciała połamać jednocześnie) i z przyzwyczajenia przyświecam sobie telefonem. No, moment, przecież Stasia tu już nie ma – biję się otwartą ręką w czoło! Zapalam więc śmiało światło (ostatni raz zapalaliśmy tu światło po zachodzie słońca 3 lata temu) i dalej, do żelazka.
Mamukiiiiiiiiiiiiiiiiii – po upływie niezbyt długiego jednak czasu stawia mnie na równe nogi - tym razem wrzask - z pokoju Jaśka. No i Stasia zresztą też. Niemal przypalając się żelazkiem gnam w te pędy, tym razem na dół, na szczęście.
Co Stasiuniu, co ci ? – dopytuję.
Piciu – zawodzi Staś.
Lecę więc po piciu, potykając się po drodze o stos zabawek do sprzątnięcia, do kuchni doskakuję na lewej nodze (prawa stopa boli mnie po bliskich spotkaniach z samochodzikiem dziecięcym mocno stiuningowanym), nalewam picie, zalewając nieco podłogę, doskakuję wdzięcznie do Stasia – baza zdobyta, dziecko napojone.
Mamuki, siusiu – mówi napojony i bezlitosny zarazem Staś.
Prowadzę nieprzytomnego Stasinę do kibelka, na którym zresztą przysypia, więc po dłuższej, nieruchomej chwili dochodzę do wniosku, że chyba po wszystkim i półśpiącego zanoszę z powrotem do łóżka.
Mamuki, połóz się ze Stasiom – mówi Staś. No co zrobić?
Kładę się na dole, ciesząc się w duchu, że to jednak na dole i staram się nie zasnąć w perspektywie prasowania i wytarcia zalanej podłogi. A, i zebrania zabawek jeszcze.
Po 10 minutach wstaję cichutko, szczęśliwa, że sen mnie nie znużył, oddalam się na paluszkach –
i masz ci los, coś mi się pokręciło z tego szczęścia odzyskania pokoju małżeńskiego i zamiast – po trzech latach przerwy – zapalić światło w dużym pokoju, naciskam przełącznik w pokoju chłopaków…
Budzą się jak na komendę, jakby tylko na to czekali.
Mamo!!!! – rozlegają się dramatyczne głosy z dołu i góry jednocześnie.
Cicho, cicho chłopcy – próbuję uspokajać. - Śpijcie, śpijcie sobie.
Mamo, połóż się ze mną! – żądają obaj, a ja już wiem, że nie zasną, dopóki nie spełnię ich karkołomnego żądania.
Krótka modlitwa o dar bilokacji nie przynosi skutku, prośby dzieci narastają (pojawia się element mlecznej kanapki – to u Stasia i siusiu – to u Jasia).
Po spełnieniu obu próśb (wiem, wiem, zęby stasiowe – ale co tam, trudno, umyjemy za 4 godziny), wyłączam żelazko, deskę z górą ubrań przeciągam do kuchni, rozmazując na podłodze plamę z napoju, tym razem kalecząc  lewą stopę o stuningowany samochodzik, i przenoszę najpierw Stasia, potem Jasia z jego świeżych wyżyn do pokoju dużego, gdzie odruchowo (no, no, jak to człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego) włączam światło, ku obopólnej, zgodnej, braterskie rozpaczy.
Zerkam na zegarek, jest 1.30.
Sąsiad stuka w kaloryfer, kładę chłopaków na łożu, które kiedyś może i było małżeńskie, ale to było dawno i nieprawda. Padam między nimi, międlona boleśnie za obrączkę przez Stasia. Równocześnie ogrzewam swoimi stopami małe stopy Jasia, po czym zasypiam w pozycji na „matkę-desperatkę w wydaniu nocnym”.
Tak oto historia zatoczyła koło, zatrzymując się bezlitośnie na naszym tapczanie.
Łóżko piętrowe, po powrocie z pracy, zajmie rano mąż.
Kto wie, może chociaż jego modlitwy o dar bilokacji zostaną wysłuchane i zrobi to w sposób dosłowny. Miłych snów, kochani ;).

Źródło: faceandlook

środa, 19 listopada 2014

POPROSI MIKOŁAJA

Tadam, mamy święta! Po czym wnoszę?
Po Stasinie.
Mamuki, chcem wrozke – mówi Staś, patrząc w moja stronę oczekująco.
A że matkę doświadczoną (znaczy mnie) niewiele rzeczy zdziwić potrafi, więc nie dziwię się w ogóle.
Wróżkę Stasiu? A jaką? – pytam jak gdyby wybór wróżek był równie oczywisty, jak  wybór koloru rajtek zakładanych rano.
Latajonocm – odpowiada szybciutko bystry Staś, który – widzę to już wyraźnie – w ostatnim czasie dokonał jakiś istotnych wyborów życiowych, nie informując mnie o tym w ogóle.
Poprosi Mikołaja – uspakaja mnie Staś (czyżby miał podgląd naszych kont bankowych, no może, może). Bo Mikołaj już zaistniał w naszym świecie i w ostatnim czasie prosi się go o muuuultum rzeczy, głownie zbędnych, jak to Mikołaja.
No nie, latająca wróżka… - główkuję szybko – desant lotniczy, nalot dywanowy, dywizjon 303 – pierwsze skojarzenia matki, pozbawionej rozeznania w tematach dziewczęcych z racji posiadanych synów. No niestety – nic nie pasuje do tej układanki.
A gdzie Mikołaj znajdzie taką wróżkę? – podpytuję Staśka.
W leklamie – mówi tonem znawcy mediów współczesnych.
Aaaaa, wszystko staje się jasne, jak drzewko bożonarodzeniowe.
Reklama.
Kiedy więc siadamy wieczorem przy rybce mini-mini z uwagą śledzę swoje dziecko mniejsze, zanurzone – jak się okazuje, po szyję  -  w marketingu dla najmłodszych.
A oto jest i wróżka. Ta latająca! Jest, jest i lata!
Stasina wyraźnie się ożywia:
Chcem wrozkem – powtarza radośnie, wpatrując się w plastikową panienkę.
Bo lata – precyzuje, uprzedzając pytanie  matczyne powiedzmy, że mocno naciąganym argumentem męskim.
I dalej popłynęło z prądem w niepokojące rejony:
Chcem to – oznajmia Staś, kiedy radosny pyzaty Mikołaj pojawił się po raz kolejny na ekranie, tym razem z nowym zestawem zabawek.
Chcem Barbi – bezbłędnie powtarza Staś. – I konika – dodaje trzeźwo, bo Barbie rzeczywiście pomykała rączo na rączym koniku wyposażonym w obłędnie długą grzywę, o którą pewnie zaraz się to biedne zwierze zabije. Albo przewróci w najlepszym razie
Poprosi Mikołaja – uspakaja mój zaniepokojony wzrok.
A Ken ? – dopytuję, bo Ken stał obok jak wół, i wpatrywał się w Barbie (a może w konia?) jak wół właśnie. W malowane wrota.
Kena nie – Staś stanowczo odrzuca kandydaturę  smagłego bruneta z szerokim uśmiechem.
Nie poprosi Mikołaja – uściśla.
O, tego nie – mówi mój mały konsument na widok zestawu broni białej dla najmłodszych.
Ale już zdecydowanie ożywia się przy głowie (tak, tak, samej głowie) lalki, Roszpunki chyba z gigantycznym włosiem do czesania. I całym zestawem spinek.
Chcem, chcem – podskakuje podekscytowany – chcem…. Eeee… chcem głowe. I włoski – moje dzielne dziecko z gracją wychodzi ze spotkania z bliżej niezidentyfikowanym obiektem praktyki fryzjerskiej.
Poprosi Mikoałaj – znów uspokaja mój niepokój o stan przedświątecznych finansów.
Z propozycji reklamomowo-mikołajowych nie zainteresował Stasia zaś zupełnie: zestaw żołnierzyków, zbiór małych gumowych potworków w koszach na śmieci, kolejka i samochodzik zdalnie sterowany, ani transformersy, ani starwars power coś-tam. O helikopter również Mikołaja nie poprosi.
Przy kolacji Staś powraca do urwanego wątku świątecznego.
Chcem wrózke poprosi Mikołaja – mówi na jednym wdechu.
Dlaczego wróżkę? – postanawiam jednak zgłębić temat upodobań mojego – było, nie było – syna.
Wróżka jest serdeczna– uzasadnia ładnie Staś. – I lata.
Helikopter też lata – podsuwam jednak inne rozwiązanie.
Ale buczy – słusznie kontrargumentuje Stasina.
Albo głowem – przypomina sobie.
I włosy – podsuwam?
I włosy – zgadza się Staś łaskawie – włosy są miłe.
I konika z włosami – coś tam jeszcze wyrwało się z zakamarków pamięci stasiowej.
Ale Stasinko, to takie zabawki dla dziewczynek trochę – próbuje naprostować ścieżki stasiowe w duchu wychowania tradycyjnego.
Nie robię jednak wrażenia na Stasiu.
Staś będzie dziewczynkom - informuje mnie spokojnie. - Poprosi Mikołaja.

I jak gdyby nigdy nic wraca do kolacji, pozostawiając matkę w niemym przerażeniu świątecznym ;).

W POSZUKIWANIU LATAJĄCEJ WRÓŻKI....

sobota, 15 listopada 2014

AUTORYTET NA SPALONYM

Czy ja już pisałam, że Jaś jest zapalonym piłkarzem?
Jeśli nie, to już prostuję: Jaś jest zapalonym piłkarzem.
Zapalonym, i to jeszcze jak!
Oczywiście zapalenie Jasia w temacie piłkarskim odbywa się kosztem jego nie-młodych-już rodziców.
Jakie to koszty, zapytasz? O, przeróżnej natury, że o kilku jego elementach tylko wspomnę: karty Ligi Mistrzów zbierane już 3. sezon (przypomnę, ze paczka kosztuje prawie 5 zeta, o zestawach specjalnych nie wspomnę), karty okazjonalne wystawiane na allegro (cudowna karta z Messim nabyta w całkowitym zaćmieniu umysłowym rodziców pod wpływem szczerych łez dziecięcych jasiowych za 40 zeta plus koszty przesyłki), szeroki wachlarz tekstylny: zestawy strojów piłkarskich typu „w poprzek przez świat” (Lewandowski, Neymar, Kaka, Honda), koszulki klubowe (Legia, Barca, PSG – co tam w tej szafie obok siebie nie wisi!), zestaw obuwia godny szanującej się szafiarki (korki, turfy, halówki) plus liczna galanteria (getry, rękawice piłkarskie, ochraniacze) oraz artykuły okolicznościowe, luźno związane z tematem (kubki, gazetki, plakaty, długopisy, zeszyty, bidony).
Istnieje również aspekt nie mniej kłopotliwy w postaci tzw. logistyki rodzicielskiej. Treningi (3 razy w tygodniu), sparingi – co sobota, czasem – o zgrozo – co sobota i niedziela, zebrania, konsultacje, oooooo!
A żeby nie było, sparingi to wyjazd na cały dzień, np. do Skierniewic, do Radomia, do Łomianek – a tam 5 godzinny turniej, żegnaj więc, żegnaj odpoczynku weekendowy, którego wyczekiwaliśmy jak kania dżdżu już od wczesnych poniedziałkowych godzin porannych.
No więc, co zrobić, co poradzić – pasja to pasja, dziecko to dziecko, nie ma co narzekać, tylko cieszyć się, bo dobrze, ze dziecko ma pasję.
I cieszymy się z mężem – naprawdę – cieszymy się, jesteśmy szczęśliwi, nawet w tych Skierniewicach i Łomiankach szczęście nas nie opuszcza.
Bo pasja to nie tylko wydatki (materialne, czasowe, energetyczne), ale i zyski nie małe, szczególnie w tych komputerowo-smartfonowych czasach. I duch się buduje w młodym człowieku, i kręgosłup moralny i…
No właśnie, kręgosłup moralny, przystańmy tu na chwilę w pogoni naszej opowieści.
Kręgosłup i budujące go autorytety.
Bo ad rem: o autorytecie chcę tu dziś opowiedzieć.
Dokładniej: o autorytecie piłkarskim Jasia, który spadł na nas dość niespodziewanie, a przez to całkiem mocno, wprowadzając w nasz świat pewien chaos i zakłopotanie.
A była to środa. Jasiek wpada jak torpeda po treningu. 
Mamo, mamo, na przyszłym treningu zagra z nami reprezentant Polski, prawdziwy reprezentant Polski, będzie nam pokazywał różne sztuczki, Ale fajnie, ale fajnie – podskakuje na jednej nodze, zupełnie jakby nie biegał przed godzina bez przerwy w te i nazad za piłką.
Ach, ta jasina radość bezcenna!
No i ten reprezentant, matko jedyna! U nas, reprezentant, kto, kto na Boga?
Kiedy Jasio ochłoną, wziął szybki prysznic (tak, tak, kochani, piłkarze, nawet małoletni, biorą tylko szybkie prysznice) i zasiadł rumiany jak pączek między nami, emocjonując  się dalej:
To będzie reprezentant. To znaczy były reprezentant. Teraz jest działaczem (kim, kim??? Czy w ustach mojego dziecka o to pojawił się podstawowy zwrot ze słownika pojęć piłkarskich? No ni chybił – tak!).
Nazywa się Krzysztof Męczyński – relacjonował dalej Jasio.
Męczyński, Męczyński? Nie znam, pierwsze słyszę, Męczyński na pewno?
Może Citko, albo Żuławski? Takie nazwiska tłuczą się po maminej głowie jako przedstawiciele reprezentacji z lat poprzednich? A może nie…? W każdym razie żaden Męczyński w zakamarkach zawodnej maminej pamięci nie kołacze 
się absolutnie. 
Tłucze, nie tłucze, faktem stało się jednak, że pan Męczyński zadomowił się na tyle mocno w świadomości  jasinej, że towarzyszył nam cały wieczór, zjadł z nami kolację, ba, w radosnym trójkącie odrobiliśmy nawet lekcje z polskiego i matematyki. 
Nie, nie, nie to że mi to przeszkadzało. Absolutnie, a nawet wręcz przeciwnie. Autorytet sportowy na miarę reprezentanta Polski był jak najbardziej pożądany dla rozwoju młodego chłopca z powodów oczywistych, więc pewnie, jak najbardziej, zapraszamy, wszystkie ręce na pokład!
Ale że mama jest osobą dociekliwą, by nie powiedzieć po prostu – ciekawską, zanurzyła się w nieprzebrane fale domowego wi-fi, płynąc wdzięczną żabką na spotkanie z tajemniczym jednak co nieco panem Męczyńskim. No i doszło do spotkania, niestety, oko w oko, czy raczej oko-tekst.
I co moje drogie matki, co ja w tych falach nieprzebranych znalazłam? Otóż znalazłam prawdziwą twarz pana Męczyńskiego, oooo, daleką od tej hagiografii spisanej w naszej wyobraźni (z wydatną pomocą Jasia) pismem równym i pewnym.
Twarz pana Męczyńskiego okazała się twarzą po przejściach i to po jakich!
Zacznijmy od korekty.
Pan Męczyński to wdzięczna forma jasina niejakiego Krzysztofa Merczyńskiego.
Pan Krzysztof Merczyński, jednodniowy heros wyobraźni jasinej, potencjalny kandydat na wzór wychowawczy, sportowy i wszelaki inny.
I rzeczywiście, tu Jaś się nie pomylił, spotkał pana Krzysztofa w życiu epizodyczny co prawda moment reprezentowania Polski w piłkarskiej drużynie narodowej (może zresztą na ławce rezerwowych?), ale jednak fakt to fakt. 
No bo niby tak, niby wszystko się zgadza, niby wychowanek KS Drevex, w którym spędził większość piłkarskiej kariery.
Wszystko ładnie-pięknie, w Ilidze 
zadebiutował jako zawodnik Siarki Zagłębie, w której spędził rundę wiosenną sezonu 2000-2002. A nawet – o proszę - wywalczył z nią awans do ekstraklasy i dotarł do finału Pucharu Polski.
W 2004 został nawet zawodnikiem holenderskiego SV Bund
, w którym występował zdobywając w tym czasie nie byle co, bo Puchar Holandii!
No matko, matko jedyna – no jaki zbieg okoliczności, że los nam taki skarb podsuwa na tacy, na talerzu i w ogóle wpycha w ramiona, tylko brać.
Wróćmy jednak do lektury, której Jaś się dopomina: po powrocie do Polski ponownie reprezentował barwy…
I już miałam porzucić tę pasjonującą lekturę, uspokojona i  zaspokojona w ciekawości macierzyńskiej. A tu masz, talerz okazała się dziurawy, miska bez dna, a taca deską do trumny. Bo oto dwa ostatnie zdania, na które matka niepotrzebnie wzrok dociekliwy spuściła, brzmiały jak następuje -  trzymamy się foteli, klawiatury, myszki i bezprzewodowego Wi-Fi -  w październiku 2010 roku został oskarżony o ustawienie meczu RKS Koszalin!
A w grudniu 2012 został – no, nie, nie wierzę - zdyskwalifikowany za korupcję przez Komisję Dyscyplinarną PZPN!!!!
Tu zapada kłopotliwe milczenie.
No nie, nie, nie, to nie może się tak skończyć. Wobec takich kosztów przeróżnej natury, wyrzeczeń weekendowych w Siedlcach, wydawaniu ostatniego wdowiego grosza na paczkę kart Ligi Mistrzów i wycieraniu łez dziecięcych po kolejnej przegranej reprezentacji Polski pan Męczyński taki numer nam wycina????
Oczywiście nie doczytałam Jasiowi dwóch ostatnich zdań (i oczywiście nie z powodów wymienionych powyżej), pozostawiając go w bezpiecznej krainie Męczyńskiego Krzysztofa, króla wślizgu i fantastycznego driblingu (czymkolwiek by to nie było). Facet – było, nie było – nie istnieje.
Swawolna fantazja matczyna spakowała mu walizki i wysłała na kontrakt do
Tureckiej Republiki Cypru Północnego, gdzie przebywać ma dożywotnio, jako sprawdzony i uznany napastnik (???), a  gdzie piłka nożna od ponad pół wieku nieprzerwanie tkwi w głębokim kryzysie (wiem z Internetu).
Cóż, właściwy człowiek na właściwym miejscu ;).

P.S. Nazwy klubów, pozycji zajmowanych na boisku, czy trików piłkarskich są przypadkowe i pochodzą wyłącznie z wyobraźni matczynej, która ni w ząb nie jest ich w stanie spamiętać, co więcej, w ogóle się nawet nie stara.
A tymczasem rozgromiliśmy Gruzję 4:0 i tego się trzymajmy
:).