sobota, 31 stycznia 2015

JASIEK DORASTA

Nie oszukujmy się – czas pędzi jak szalony. Może nie byłoby w tym nic szczególnie przykrego, poza tym, że pęd czasu przekłada się w oczach Matki głównie na wzrost dzieci, niestety. A kiedy dzieci rosną, to wiadomo – świat je woła, otoczenie kusi, a rodzice schodzą nieco w cień (nie powiem, że się starzeją, bo to przez gardło mi nie przejdzie, a po co się ma Matka krztusić niepotrzebnie). No cóż, taka kolei rzeczy, jak mawia babcia Krystyna. Co nie zmienia faktu, że  trochę smutno.
Matce Waszej też trochę smutno, bo proces pędzącego czasu i jego skutków ubocznych nie ominą Jasiny.
Jasiek, młody mężczyzna na dorobku emocjonalnym, zdaje się być wołany przez świat. Świat, w którym Matka nie jest już postacią pierwszoplanową. Równie ważni stają się koledzy (na razie, oczywiście, zanim nastanie era kolejnych synowych po ostateczną, którą to starszą Matkę wszystkie okoliczne sąsiadki i ciotki, jak złem wcielonym) i ich sprawy. Matka nic tu poradzić nie może, ba, powiem Wam na ucho, że nawet nie chce, bo uważa, ze wszystko ma swój czas i miejsce, wszystko ma swoją kolei i nie ma co Wisły kijem zwracać, bo tylko sobie może człowiek oko wybić. Tym kijem, oczywiście.
Tak więc Jasiek, ten Jaś, który jeszcze do niedawna nie potrafił zasnąć bez kocinki, że o Matce nie wspomnę, który wylewał łzy szczere, kiedy Matka musiała iść do pracy i rzucał się dramatycznie do jej stóp – dorasta.
Objawy dorastania jasiowego są przeróżne, ze o kliku tylko wspomnę. Zdarza się więc – wcale nie rzadko - Matka odprowadza Jasia do szkoły. Matka gna z pracy, Jasiek gna z domu, spotykamy się w połowie tej krótkiej trasy pod umówionym jaworem, by ruszyć dalej razem.
Matka leci z wichrem we włosach i obłędem w krótkowzrocznym oku, wypatrując Jasia pod jaworem, który w tych prozaicznych okolicznościach okazuje się osiedlowym marketem. Jest, stoi Jasiek, wysoki i chudy jak trzcinka z niepokojem rozglądając się na boki.
Jasiu, Janek – wykrzykuje radosna Matka na widok niepewnych spojrzeń pierworodnego.
Jasiu jestem tuuuutaj – pędzi Matka rozczochrana.
Jasiek uśmiecha się szczerze od ucha do ucha – ale tylko przez sekundę. Szybko przygryza uśmiech, który i tak wschodzi mu kącikami ust na twarz jak księżyc.
Mamo ciszej – szepcze. – Ludzie patrzą…
A, no tak, faktycznie, ludzie patrzyli na wydzierającą się jednostkę w postaci matczynej. Z pewnym rozbawieniem nawet, ale co tam, miłość ma przecież swoje prawa. Najwidoczniej jednak Jasiek tak nie uważa.
Daj łapkę – deklaruje ochoczo Matka, przejmując worek jasiowy.
Łapkę, mamo, łapkę???? – gani mnie Jaś.
Rękę ci mogę dać. Albo nie, bo niosę worek…
Ale ja ci poniosę, Jasiu – broni Matka swoich przywilejów matczynych jak lwica.
Nie, nie, ja niosę worek – mówi twardo Jaś, rozglądając się niepewnie na boki, bo szybko wchodzimy w tzw. strefę szkolną.
Wiesz, że Caludio Bravo gra na bramce w Barcelonie? – zagaduje Jaś.
O, to nie Valdes już? – mówi Matka, dumna ze swego refleksu i posiadanej wiedzy sportowej.
Oj, mamo. Mamo, Valdes gra teraz w Munchesterze. Nawet był kontuzjowany.
Matka potakuje, w głowie następuje szybka aktualizacja, dobrze, że się Matce system nie zawiesił – wiadomo, procesor już swoje lata ma.
Przed szkoła Matka – mimo pomruków niechęci – całuje Jasinę sążniście.
No to pa, Jasieńku, pa. Miłego dnia, kochanie.
Sie ma – krzyczy Jaś już z głębi szkolnych korytarzy i tyle go Matka widziała.
A weźmy taki turniej piłki nożnej, nieodłączny ostatnio element naszych weekendów. Jeszcze do niedawna Matka w gronie innych matek przyszłych gwiazd piłkarskich pokrzykiwała raźno z trybun zagrzewając Jasinę do tzw. boju. I Jasina się cieszył, i Matka się cieszyła, i trener nawet wyglądał na zadowolonego.
Tak było do niedawna, bo teraz, kiedy Matka pohukuje raźno i zgodnie już z pewną tradycją:
Jasiek gola, Jasiek wola, taka jest kibiców wola!
Albo tez:
Czy przegrywasz, czy też nie, mama zawsze kocha cię.
Jasiek krzywi się wyraźnie a po meczu prosi dyskretnie:
Mamo nie krzycz tak. To kwas….
No co poradzić, może i dziecko ma rację, nie krzyczy już – przynajmniej nie tak głośno. Nikt przecież celowo dziecku kwasu robić nie zamierza.
Albo te popołudnia, kiedy Jasiek skrzykuje się z Krzysiem na skype (tak, tak, moi drodzy, na sypie – nie inaczej) i grają w gry komputerowe. Na szczęście Jasiek nie zamyka jeszcze drzwi od swego pokoju, jeszcze wszystko przed nami. Wysłuchuje się więc matka czujna w rozmowy siedmiolatków połączonych niewidzialnymi falami Internetu. A czego ona tam nie słyszy….
Krzysiek widzę go, widzę.
Krzysiek, Jezu siedzi w oknie!!!!!!
E, co ty mam jeszcze fula życia. Odpalę zaraz drugie.
Matko Boska puść gooooo….
Jestem tu właśnie i widzę tą zieloną murawę, proszę państwa, jaka to jest zieleń. To jest zieleń zielona taka….
Czy przygrywasz, czy też nie ja Kako, Kako kocham cię.
Krzychu, wierny druhu, nie upadaj tak szybko na duchu, u-chu.
Na początku Matka nawet drętwiała przez chwilę, wypatrując z niepokojem w oknie Jezusa lub Matki Boskiej, która kogoś rozpaczliwie trzymała. Z zadowoleniem natomiast odnotowywała Matka  zdolności poetyckie syna, co dobrze rokowało dla przyszłych związków. Chociaż żal jej było, że Jasina odpływa gdzieś, chyba bezpowrotnie, na falach wifi ze stadem podobnych mu wiekiem chłopców, którzy jeszcze wczoraj świata poza matka  nie widzieli, a teraz nawet buziaka przed szkołą żałują i nie pozwalają na głośny doping, nawet w kwaśnych oparach. I których łapki – nie wiedzieć kiedy zupełnie – zamieniły się w ręce, tudzież w grabie. Ech, lata lecą, co robić.
I kiedy już miała Matka zamiar szczery popaść w czarną rozpacz i odliczać dni jaśkowe do matury i wyprowadzki z domu, przychodzi Jasina w za dużej ciut piżamce i obejmując matkę w pasie (sięga jej do pachy - jeszcze, jeszcze…) wyziewuje:
Mamusia, położysz się z Jasiem. Chcem się przytulić – nawiązując tu wyraźnie do Stasiny.
Pewnie, syneczku, pewnie, że się położę– cieszy się matka jak głupia z tej propozycji, nie zważając wcale na jej niepedagogiczne oblicze.
I nóżki do piecyka – ziewa Jasio (dla niewtajemniczonych: ogrzewanie stópek o stopki, nasza zabawa z dzieciństwa wczesnego, praktykowana obecnie na Stasiu).
Do piecyka! Do pieca jak najbardziej – śmieje się matka, a z nią Jaś, który chyba jeszcze postanowił nie dorastać zbyt gwałtownie.
Oj, jak dobrze synku. Jak dobrze… :)



Rośniemy!

poniedziałek, 26 stycznia 2015

MATKA ZIMOWA

Wreszcie - nareszcie spadł u nas śnieg! Pierwszy śnieg tej zimy. Ludzie małej wiary tracili już nadzieję na jego opad, ale nie Matka. I proszę – wiara jednak czyni cuda. Jest, spadł, leży biały i srogi. 
Dziś więc mroźne słowo o zimie. Czy raczej zimowej Matce.
W erze przed dziecięcej Matka Wasza za zimą nie przepadała, bo wiadomo – zimno, mokro i ciemno...
Jeśli chodzi  o zimę Matka najchętniej zapadła by w sen zimowy razem ze stadem niedźwiedzi i obudziła się na wiosnę. Najlepiej późną. Matka zimą siedziała więc w domu, pod kocem i w dwóch swetrach i czapce uszatce parzyła sobie herbatę za herbatę, pokrzykując raźno na dzieci. Tak to Matka zimę kochała.
Do niedawna.
Oto bowiem stała się w domu Matki rzecz nieunikniona, wpędzająca Matkę w stan głębokiego niepokoju – otóż Jasina zaczął na złość Matce dorastać. A jak zaczął dorastać, rozwinęła mu się u niego - do dziś nie wiadomo zupełnie po kim i skąd  - miłość ku sportom różnorakim, w tym również i tym zimowym… I to nie była miłość czysto teoretyczna, co to, to nie. Jaś pokochał sporty zimowe miłością białą i głęboką, a co najgorsze, praktyczną do bólu.
No i Matka wyjścia nie miała, co było zrobić – Matka zachowała się jak skończona materialistka i porzuciła szczerą miłość do kapci na rzecz miłości z rozsądku, czyli nieodwzajemnionego, acz gorącego jak kubek z herbatą uczucia do… zimy!
I tak nie straszny stał się Matce mróz, czy częściej plucha, nie straszny wiatr, śnieg i krótkie dni.
Co to oznacza w praktyce? To znaczy, że już pod koniec listopada rozpoczynamy rodzinne szaleństwo  łyżwiarskie. Co sobota stawiamy się w składzie 3-osobowym rodziny najbliższej (4 składnik jest za mały, zostaje z babcią, ale do czasu zapewne, do czasu…) i różnorodnych przydatków (kuzynek, koleżanek, koleżeństwa jasiowego etc.) na gładkiej tafli pod ośnieżonym dachem i – hajda!
Wasza dzielna Matka pomyka na łyżwach figurowych (żeby tylko były dostępne w wypożyczalni, żeby tylko były dostępne w wypożyczalni…), odpychając się dzielnie od ząbków, bądź pokracznie na boki. Kroku dotrzymuje jej mąż w paletku (chyba jednak trzeba będzie zainwestować w kurtkę zimową dla niego, w tym płaszczu wygląda jak pracownik skarbówki na wagarach) i dzielny Jasio w kasku (skojarzenie z Jankiem i Szarikem nasuwa się tu samo).
Świetnie sobie radzi Matka na tych figurówkach,  uwierzcie na słowo. Z gracją się rozpędza, z nieco mniejsza hamuje, odkryła u siebie też ostatnio zadziwiającą umiejętność jazdy na … jednej nodze. Wygląda prawie jak jaskółka siostra burzy, żałoba fruwająca. Dalibóg, jeszcze 2-3 tygodnie, a wykona axla i rittbergera. Nie żartuję – nie ma wszak rzeczy niemożliwych dla Matki, która podobno dla dzieci zrobi wszystko.
Nieco większy problem natury zimowej stwarza mi natomiast brak w wypożyczalni ukochanych figurówek matczynych. Hokejówki bowiem nie posiadają ząbków i ostrze łyżwy (czy to ma jakąś fachową nazwę?) jest cieńsze. Ale i z tym dzielna Matka sobie poradziła, choć początki były dramatyczne. Teraz w umiarkowanym tempie jest w stanie przejechać na tym sprzęcie – ho, ho – dobrą godzinę i Czerkawski może tylko za nią śnieg zbierać.
Ale, ale, nie myślcie sobie, że tu kończą się ambicje zimowe Jasia, a w tym matczyne. O, nie, nie – kolejna miłość w fazie wczesnego flirtu to… narty! Narty na Górze Kamieńsk smakują - podobno  -najlepiej. Na pewno demonowi sportu w postaci Jasiny. Matka smakoszem specjalnym nie jest, więc zjada co dają i nie marudzi. W myśl tej karkołomnej zasady nie straszny jej tłum dzieciaków na oślej łączce, która stanowi naturalny teren popisów narciarskich Matki, nie straszny jej brak profesjonalnego stroju – bo wiadomo, nie matura, lecz chęć szczera…itd.
Na tej niwie zimowej jednak Matka nie odnotowała do tej pory tak spektakularnych sukcesów, jak w przypadku łyżwiarstwa. Tu jeszcze Matka raczkuje, ale da radę, przyrzekam. Na razie rozgryza stronę, że tak powiem, metodologiczną skrętów na nartach. Jest ona dla Matki szalenie nielogiczna, zawsze skręca ona w inną stronę niż zamierzała, więc albo coś z techniką skrętu jest nie tak, albo Matka mam nogi krzywe, albo sama już nie wie co.
W każdym razie w czasie którejś z naszych wypraw licząc na skręt w lewo, niespodziewanie dla wszystkich na oślej łące obecnych, ale najbardziej jednak dla samej Matki, skręciła ona w prawo, wdzięcznie wjeżdżając w siatkę maskującą, oddzielająca początkujących pogromców stoków od całej reszty głąbiej wtajemniczonych.
Nie odmawia sobie jednak Matka pewnego talentu i na tym polu – idealnie bowiem narty jej wjechały w oczka siatki, unieruchamiając ją na dłuższy moment, niczem muchę w nici przędnej pająków (zwanej potocznie pajęczyną), ku ogólnej wesołości początkujących narciarzy na rzeczonej łące, a jasinej w szczególności. Turlała się wdzięczna dziecina po stoku ze śmiechu, omal nart nie pogubiła. Małżonek (już w zakupionej kurtce zimowej koloru zgaszonej czerwieni – hit wyprzedaży zimowych), zanim zauważył Matkę w sieci uwięzioną, zanim odstawił Jasia w bezpiecznie miejsce, zanim uspokoił jego histeryczny chichot, zanim zjechał (z gracją nieomal równą matczynej) z górki niedużej - ale jednak górki - i dotarł do nieszczęśliwie uwięzionej połowicy, oooo, minęło dobre 10 minut.
Jak Matka w tym czasie się czuła – nie pytajcie... Odpowiedź może być tylko jedna: jak bałwan na nartach.
Jeśli chodzi o Stasia natomiast, ten wcale nie jest jeszcze poza tematem zimowym: za sprawą babci Krysi – podejrzewa podejrzliwa Matka – zaczął przebąkiwać coś ostatnio o saneczkach i zjazdach „z duzej gólki”, że zacytuję Mistrza. A że Stasina jest bardzo dosłowny i uparty, więc pełna jest Matka jak najgorszych przeczuć zimowych i już rozczytuje się w podręcznikach dla początkujących bobslejowców…;).

A to dzieło babci Krysi na balkonie.
Ulepiła dla wnuków z okazji  pierwszego opadu śniegu...

środa, 21 stycznia 2015

NIESTETY SYN

Dziś podróż retro z łezką w oku i uśmiechem w sercu. Że o twarzy nie wspomnę.
A było to 9 lat temu, kiedy wyrocznia każdej matki zwana USG wykryła Jasia. Wykryła go, namierzyła i ustaliła tożsamość. Będzie Jaś. A że było to jednak wieki temu, Matka nie pamięta dokładnie swojej reakcji, ale ta zapewne była pozytywna i miła, gdyż Matka z założenia miłą i pozytywną osobą jest.
Społeczeństwo natomiast matkę otaczające poczuło się dość rozczarowane. Tak, tak – rozczarowane, a nawet zawiedzione nieco. Społeczeństwo na ogół jest miłe, ale w pierwszym odruchu, takim niekontrolowanym i behawirolanym, że tak powiem, pozwalało sobie na przebłysk szczerości.
No i co, no i co? – pytała ciotka Halina po kolejnym USG.  Ciotka Halina, orędowniczka więzi łączącej matkę i córkę, sama pozbawiona córki na tzw. podorędziu, z niepokojem konstatowała kształt brzucha matczynego, który to coś tam podobno wieszczy co do płci potomka.
A że na kolejnych USG Jaś obrażony odwracał się do maszynerii plecami, dawało to ciotce nadzieję płonną na dziewczynkę w rodzinie, blondyneczkę najlepiej z niebieskimi oczkami, taką do strojenia i wprawiania we wspólnych zakupach.
No i co, no i co? – pyta ciocia po którymś-tam USG, które miało już wykryć wszystko jak należy w 100%, a nawet w 1000%.
Synuś – mówi Matka duma, blada i o opuchniętych kostkach.
Ojej… - wyrywa się cioci żal niekłamany. Cioci, która naprawdę jest miłą, kulturalną nawet osobą, ot – za bardzo lubi zakupy po prostu, a w obliczy prawdziwego nieszczęścia trudno jej zachować kamienną twarz.
Konstatacja natury ogólnej brzmi: zagadka płci dziecka jest bardzo intrygująca dla otoczenia. Przynajmniej była kilka lat temu.
Córka zawsze stanie przy matce – ni z gruszki, ni z pietruszki słyszała Matka takie oto zdanie z ust swych doświadczonych życiowo koleżanek.
Córka ci pomoże, szklankę wody poda – deklarowały kobiety w rodzinie niczym Pytia i Wernyhora w jednym. Już nie chce być Matka taka bardzo szczegółowa, ale jest przekonana, że słyszała w ich głosie nutkę satysfakcji. Słowo Matka daje. Albo to omamy ciążowe może były…?
Córcia? – pyta bez zbędnych ceregieli miła sąsiadka w windzie, wskazując na pierwszy brzuch matczyny wyraźnym.
Żeby tylko nie chciała go głaskać…. – myśli spłoszona matka, bo w naszym kraju jakiś zwyczaj taki od dziada-pradziada się zachował głaskania nieszczęsnej ciężarnej – czy ta wyrażała chęć, czy nie – po brzuchu na tzw. szczęście. Matka jeszcze wtedy nie wiedziała, że nie był to jednorazowy wybryk i że tak to mniej więcej zostanie do końca brzucha, że Matce każdy i zawsze może weń zajrzeć, ba – ciągnie się  i później, kiedy każdy, linearnie – każdy zwrócić może, a nawet powinien publicznie Matce uwagę dotyczącą dzieci matczynych, pouczając, wyśmiewając, czasem – grożąc nawet, wszystko dla dobra Matki i potomstwa, oczywista. Teraz Matka jest starsza i mądrzejsza i już nie posiada złudzeń. Przynajmniej w kwestiach społecznych
Sąsiadka na szczęście tym razem głaskać nie chciała.
Synuś – odpowiada matka z miłym uśmiechem, gdyż jest właścicielką tej przykrej dolegliwości, że czy trzeba, czy nie, zawsze jest miła, nawet na zapas.
Synuś… - mówi miła sąsiadka tonem rozczarowanym, a uśmiech gaśnie na chwilę na jej twarzy niczym gwiazda zaranna o świecie.
Ale zaraz wraca do pionu rozpływając się w błogim uśmiechu:
Dobrze, że synuś. Pierwszy musi być synuś – brzmiało to trochę jak pocieszenie, za co Matka nie zdążyła podziękować, bo wolniej jakoś w tym czasie zbierała myśli rozproszone w jedną całość.
Wyrażała również miła sąsiadka nadzieję, graniczącą z pewnością, że nie dość, że Matka z powodu nieszczęsnego synusia zdecyduje się w niedalekim czasie na drugie dziecię, to z pewnością będzie to dziewczynka, która wynagrodzi Matce wszelkie nieszczęścia związane z posiadaniem syna. Niestety jednak, my sobie – życie sobie….
Podobno płeć dziecka określić można mniej więcej od 14 tygodnia ciąży. W naszym przypadku wszytki jasne było od 11.
Nie, no gdzie, widać jak wół – chłopak! – wykrzyknęła raźno miła pani doktor na USG, pozbawiając stado ciotek, sąsiadek i koleżanek nadziei na przyrost gatunkowy płci pięknej.
Chłopak – mówi Matka splątana aparaturom, a broda jej się trzęsie ze wzruszenia.
Chłopak.
Chłopak – potwierdza miła pani doktor – tu jest siusiek – robi zbliżenie, tusząc, że Matka nie uwierzy jej na słowo i jeszcze zrobi awanturę, dopominając się córci na załączonym obrazku.
Córcia..? Bo teraz to by się wam przydała córcia! – podpytuje z głupia-frant miła pani Bożenka z warzywniaka.
Synuś drugi – mówi Matka, zgodnie z prawdą zresztą.
Pani Bożenka kręci głową, zaśmiewając się niemal do rozpuku:
Oj, mama, to masz przechlapane. Zaraz ci synowe przyprowadzą to użyjesz ze dwa światy! – śmieje się rubasznie z własnego dowcipu. Chociaż, kurka wodna, czy to był dowcip, dziś myślę, że nie do końca. A jeśli był, to chyba mocno złośliwy. Ale co tam – było-minęło, u pani Bożenki kupuję do dziś.
Chłopak – cmoka babcia Aniela wespół z babcią Krystyną – chłopak… Do pary.  No szkoda, szkoda, co dziewczynka, to dziewczynka.
Jedziemy windą towarową w markecie. Towarową nie dlatego, że Matka rozrosła się do rozmiarów szafy trzydrzwiowej w drugiej ciąży, po prostu byliśmy w markecie z meblami i tylko takie windy tam były. Jechaliśmy sobie z Jaśkiem i miłą panią w średnim wieku. Jasiek brykał po dużej powierzchni, wprowadzając ogólny nieład i harmider. Pani z pewnym politowaniem patrzyła na nasze nieudolne próby zdyscyplinowania żywego chłopaczka. Ze współczuciem zagadnęła miło do Matki:
Ale teraz już dziewczynka…? – zaszczebiotała.
Chłopiec – odrzekał prawdomówna Matka zrezygnowana, gotowa już nawet tłumaczyć się z tego przewinienia wobec ludzkości, gdyby nie fakt, ze Pani westchnęła smutno, winda się zatrzymała a Jasiek jak torpeda pognał przed siebie, a my szczęśliwie za nim.
Ale jazda! Dwóch chłopaków. Kochana, ale użyjesz! – poklepuje mnie po plecach ze szczerym współczuciem koleżanka Aldona.
Uuuuu, będzie wojna, tylu chłopaków się rodzi... Teraz się zacznie, mecze, boks, samochody, dziewczyno… - wtóruje jej koleżanka Barbara.
Dziękuję, Aldono, dziękuję Barbaro, dziękuję pani Bożenko, sąsiadki, znane i nieznane kobiety pełne troski o losy ludzkości. Dziękuję z całego serca i gorąco przepraszam za nikczemny wyłom dokonany moim brzuchem, i to nie jednym tylko, ale dwoma, a kto wie, może to jeszcze nie jest ostatnie słowo Matki.
Dziękuję za waszą szczerą troskę o Matkę. Obiecuję przy tym solennie, że postaram się nie wychować synków na kibiców, miłośników samochodów i boksu. Na nożowników, ani morderców, obiecuję! Postaram się od pierwszych dni życia otulać ich w różowe kocyki, kupować lalki Barbie i zabierać na zakupy do znanych sieciówek damskich. Obiecuję, ba, mogę to nawet dać wam na piśmie!
Ani Barbara, ani Aldona, ani grono sąsiadek nie wierzy jednak w szczere zapewnienia Matki i kręcąc zasmuconymi głowami znikają za zakrętem jej życia.
Miejmy nadzieję, że na zawsze ;).

piątek, 16 stycznia 2015

WINDĄ DO NIEBA

Staś zostanie windziarzem. Słowo daję. Bo Staś kocha windy miłością głeboką – jak z parteru na 10 i z powrotem. I co z tego, że Staś kocha windy, zapytasz miły Czytelniku?
Otóż zasadniczo nic z tego, poza tym, że co lub kogo pokocha jeden z członków naszej rodziny, to odbija się na reszcie – jak zespół naczyń połączonych zupełnie. Albo efekt motyla – co kto woli.
Staś - nie dość, że miłośnik kapsuły kosmicznej ulokowanej na naszymi drzwiami wejściowymi, to jeszcze strateg i planista, podchodzi do matki niewinnie, co już powinno ją zaniepokoić i szepcze:
Mamuki, może pojedziemy windom?
Mamuki już wie co się święci, wiec próbuje się wymigać – no ale czasami po prostu się nie da. Dziecię się uprze jak osioł, Matka nie wykaże się odpowiednią dawką asertywności, ulegnie lazurowi oczu stasiowych zbyt szybko – i przepadło.
Rozpatrując wariant Matki uległej, wygląda to mniej więcej tak:
Wychodzimy na korytarz i Stasina wciska przycisk windy niczym mistrz ceremonii – naciskanie tego przycisku jest zarezerwowane tylko dla niego, jeśli ktoś odbierze mu jego bezcenny przywilej podniesie krwawy rokosz. Naprawdę.
Przed windą Staś instruuje krótko:
Pojedziemy na cwarte, potem schodkami na ósme, później windom na dziesionte.
O, nic bardziej mylnego, niech was nie zwiedzie niewinny plan stasiowy. Bo i owszem, jedziemy na czwarte, później schodkami wdrapujemy się na ósme (uwielbiam te spacery, inwencja twórcza moich sąsiadów dotycząca przyozdabiania skrawków korytarza między trzema mieszkaniami wprawia mnie wręcz w niemy zachwyt), a później – odczekawszy swoje – wjeżdżamy windą na 10. Nie bez powodu kres naszej trasy to akurat 10 (dla nie wtajemniczonych we wcześniejsze opowieści Matki przypominam, że mieszkamy na ósmym), bo z 10 można wejść na 11, a na jedenastym jest łącznik! Łącznik łączący dwie klatki naszego wieżowca! Łącznik, którego Matka szczerze nie znosi, a Stasina wręcz przeciwnie – zakochany jest w nim bez pamięci.
Łącznik – jak to łącznik – brudny, ciemny, echo niesie w nim odgłos naszych kroków,a Stasina obniża głos do szeptu, zupełnie jak w dreszczowcu można się poczuć, naprawdę!
I to nie jest coś przyjemnego…
No ale trudno, czego to matka dla dziecka nie zrobi, idziemy tym łącznikiem oglądając się ukradkiem za siebie (tzn. Matka się ogląda), czy aby jakiś zombi nie wyskoczy z pralni lub zza zakrętu. Do tej pory nie wyskoczył, więc jest nadzieja, że się jednak nie doczekamy….
Przeszedłszy łącznik, niczym Cezar Rubikon, znajdujemy się na Stasiowej ziemi obiecanej, czyli w klatce nr 2. O, klatka nr 2 to dopiero szaleństwo sąsiedzkiej fantazji dotyczącej korytarzy! Co piętro człowiek przechodzi do innej rzeczywistości, a to do dżungli, a to do galerii sztuki, a to do gustownie urządzonego przedpokoju z szeregiem miękkich puf i butów ustawionych w rządku.
Tu również Staś ma swój plan. Na ogół zjeżdżamy windą na piąte, z piątego schodkami na trzecie, z trzeciego winą na parter. Z parteru schodkami na pierwsze, z pierwszego windą na dziesiąte i – dalejże – łącznikiem do naszej klatki, która pod względem estetyki korytarzowej w porównaniu z siostrą-bliźniaczką jednak mocno kuleje.
Kiedy wracamy z tej podróży (zwykle po 15 minutach) sprytny Staś opracowany ma już kolejny plan marszruty i – nauczony doświadczeniem – przepuszcza szturm na drugiego rodzica, kusząc go urokami przechadzki po upiornym łączniku.
Musisz jednak wiedzieć, drogi Czytelniku, że w wersji asertywnej Matka potrafi jednak Stasiowi odmówić tych ryzykownych przechadzek, szczególnie po zmierzchu, bo wiadomo – licho w nocy nie śpi, a włączniku nie śpi już w dwójnasób.
Staś jednak nie ustępuje łatwo, zawodząc, licytując się i grożąc, by swój cel osiągnąć. Zwykle odpuszcza po obietnicy, że wyprawę przełożymy na jutro – przed pójściem do sklepu (broń Boże do przedszkola, tego wyrazu w obecności Stasia wymawiać nie należy).
I nie myślcie sobie, że Staś zapomni, co to, to nie! Jeśli więc wybieramy się, zwykle w czwórkę na zakupy, ojciec i Jaś zjeżdżają na dół, my zaś ruszamy na podbój zamku z dwoma wieżami. Jedziemy na 9, schodkami na 10, łącznikiem do drugiej klatki, przedzieramy się przez małpi gaj na ósme, windą na 5, schodkami przez kolejne galerie i wernisaże pudełek po czekoladkach z motywami róż i aniołków zawieszonych na ścianach na parter, przez cały zespół wernisaży sztuki renesansowej i współczesnej, windą na 10, łącznikiem do drugiej klatki, schodkami na 8 – sprawdzamy, czy drzwi dobrze zamknięte, windą na 4, schodkami na parter, uff….
Po 20 minutach możemy ruszyć na podbój Biedronki.
Niestety, czasami - a nawet dosyć często winda nasza psuje się nikczemnie. Wtedy zostają penetracje per pedes, które dla nas są i pewną rozgrywką, gorzej kiedy trafi na Babcie.
Prawdziwą siłaczką w tym zakresie jest Babcia Aniela, która w siedemdziesiątej wiośnie życia potrafiła wciągnąć wózek (spacerówkę co prawda, ale żadna to pociecha) - z mniejszym nieco Stasiem, niż ten dzisiejszy w środku na 8 piętro! Nie pytajcie mnie, jak to robiła. Dodam tylko, że Babcia nie jest wyczynowym sportowcem, ani zawodowym taternikiem. No cóż, mus to mus, po ścianie wszak nie wpełzną na to 8 piętro…
Po takich przygodach zaś przejęty Stasina opowiada wieczorem:
Babcia ciongła wózek ze Stasiem i sapała.
Bacia nie tylko sapała, używała też zestawu określeń, powszechnie uważanych za obraźliwe w stosunku do ukochanej stasiowej windy, no ale o tym przy dziecku – sza.
I mówiła, że ta winda powiezie ją plosto do nieba… – rozmarzał się Staś.
Choć bez wątpienia nie to samo Babica i Staś mieli na myśli….


Dżunglo-galeria na piętrze 3 klatki nr 2...

niedziela, 11 stycznia 2015

DWIE STRONY JEDNEGO ŚWIATA

Dzieci są różne. Podobno. I rodzeństwa są różne – ho, ho – jak różne nawet! 
To dwie, trzy, cztery strony świata. W naszym przypadku dwie strony.
Widać to nawet nocą, kiedy zakradam się po cichu do dużego pokoju, gdzie na naszym łóżku, kiedyś zapewne małżeńskim, śpią chłopcy (my czasowo śpimy na łóżku piętrowym, kupionym specjalnie po to, by chłopcy nie okupowali łóżka naszego, no ale, jak to zwykle bywa – my sobie, życie sobie).
Jasiek, długi, szczupły chłopczyk o ciemnych włoskach i brązowych oczkach śpi rozkopany w najlepsze z rękoma wyciągniętymi do góry. Rozkopany był - podejrzewam - już w brzuchu matczynym i tak mu zostało do dziś. Ręce do góry podniósł natomiast chyba jednak po porodzie… Ale też mu tak zostało do dziś. Spróbujcie go przykryć – wyczuje wasz ruch siódmym zmysłem i natychmiast wyprostuje nogi a z kołdry utworzy się fantastycznie symetryczny wigwam, który wysportowany Jasiek odrzuci zdecydowanym kopnięciem na podłogę.
Stasinek, pulchny 3-latek, blond cherubinek błękitnooki, śpi przykry po szyję z łapkami wyciągniemy wzdłuż tułowia, jak żołnierz na warcie. Spał tak też w brzuchu mamy, na bank! Spróbujcie go odkryć, w śnie najgłębszym opatuli się kołdrami jak kokonem. Kiedy nad ranem wyleci z niego motyl-Stasinek specjalnie się nawet nie zdziwię…
Obserwuję przez chwilę moich budrysów, którzy wyczuwają chyba w jakiś magiczny sposób moją obecność, bo – w całkowicie zgodzie ze swoją naturą każdy – Jasinek zaczyna pojękiwać, Stasinek wtóruje mu tubalnym chichotem.
Pozostawmy w objęciach Orfeusza ten sprzeczny duet, tym bardziej, że północ za pasem i Orfeusz niebawem oddali się w siną dal.
Rankiem rześki Staś wbiega do pokoju chłopców, czasowo naszej sypialni:
Mama psytulić – wskakuje jak mała piłka na półprzytomną matkę, która zajęła dziś, czy raczej wczoraj łóżko dolne.
Za nim jak cień sunie Jasiek. Smętny Jasiek - żeby nie było wątpliwości, dlaczego akurat sunie.
Głowa mnie boli – mówi grobowym głosem.
I brzuch… - dodaje po chwili namysłu.
Opada na łóżku obok matki jak długi, blady cień.
Stasina w tym czasie podskakuje energicznie na jednej nodze, już na podłodze, nie na matce na szczęście.
Jajo zjem, jajo – deklaruje swoje upodobania kulinarne w temacie śniadaniowym
A ty Jasiu, chcesz jajko na śniadanie? – pyta matka z nadzieją płonną.
Bleee, nie chcę. Chcę nutellę – krzywi się Starszak.
I jogurt? – dopytuje matka, nieustępliwa w kwestiach nabiału.
Nie, nie, tylko nie jogurt. I kakao też mi nie proponuj – z grymasem na twarzy odrzuca Jaś kolejne propozycje kulinarne bogate w wapń.
A ja chcem. Chcem kakałko i płatki śniegu. Na mleku – z ochotą natomiast deklaruje Stasina.
Matka-kuchnia przyjąwszy zamówienia wydaje je, w postaci nieco zmodyfikowanej, swej klienteli. Jeden klient był zadowolony, nawet dał napiwek w postaci szerokiego, jajecznego uśmiechu. Drugi marudził i szukał kożucha na jogurcie. Nie znalazł, na szczęście.
Po bojach śniadaniowych chłopcy w pełnym rynsztunku szykują się do zajęć szkolno-przedszkolnych. Tu są zgodni jak opozycja sejmowa. Czyli nie do końca. Obaj oczywiście nie chcą iść w świat edukacji, ale metody obrali zupełnie różne.
Nie idę – mówi Jasiek i siada twardo na łóżku z obrażoną miną, co oznacza chyba, że naprawdę nie pójdzie. Emocje ma w kieszeniach, na podorędziu i nie zawaha się ich użyć. Choć na ogół bywa odwrotnie, to one używają Jaśka.
Nie idziemy jutro do psedskolka – wtóruje mu – pogubiony w czasoprzestrzeni Staś – dziecko praktyczne i zadaniowe. Zgodnie ze swą naturą nie siada i nie obraża się, lecz przystępuje do czynu: porzuca jedzenie jajka i uzbrojony w plastikową łyżeczkę ucieka do pokoju, a że metraż nieduży i daleko uciec matce nie może, w desperacji ostatecznej więc ściąga rajtuzki do kolan i z żarem neofity w oczach wykrzykuje:
Nie mogem iść, nie mogem iśc. Jestem nieubrany!!!!
I spróbuj go tu ubrać, człowiecze, spróbuj tylko. Na razie podnosi ostrzegawczo plastikową
łyżeczkę ku górze:
Bendem ksycała – ostrzega lojalnie, choć wcale nie jest dziewczynką.
Następnie, zgodnie z zapowiedzią, krzyczy i leje łzy sążniste.
Przejęty ich ilością, tudzież natężeniem krzyku Stasiowego (wzmacnianym energicznym uderzaniem sąsiada z dołu w kaloryfer), Jasiek rzuca się na ratunek bratu.
Nie płacz, nie płacz – mówi czule i próbuje objąć małego z całym współczuciem i miłością, które wprost wysypują mu się z kieszonek.
Stasiek buczy jeszcze moment, po czym wygrzebuje się z objęć braterskim ze niecierpliwieniem.
Zostaw, nie płace przecież – uspakaja Jaśka.
Biedny Jasiek obrywa jeszcze przy tym lekko plastikową łyżeczką po głowie, a matka – wykorzystując ogólne zamieszanie – podciąga wreszcie  nieszczęsne rajtki ku górze.
A, weźmy też  takie wieczory – chłopcy bawią się.
A mają czym, szczególnie Młodszy. W spadku po Jasinie, godnym następcy Kuzaja, Hołka, Czachora i Małysza w wersji zmotoryzowanej ma on do dyspozycji całe góry samochodów dziecięcych, ba, żeby samochodów tylko – torów, kolejek, traktorków, kombajnów nawet plastikowych, owocu krótkiej miłości Jasia do pojazdów wiejskich. I nie bawi się żadnym z nich, żadnym! Na próżno brat mu podsuwa rozwiązania wszelakie, montuje garaże i zjeżdżalnie, zaskakując swą pomysłowością pogubioną motoryzacyjnie matkę. Żadnej struny to w sercu Stasiowym nie porusza.
Uwielbia natomiast Staś pasjami bębnić na mini-organach, przekleństwie Jaśka, którego matka w tęsknocie ogólno artystycznej zapisała niegdyś do ogniska muzycznego, przekupując go niemoralnie gazetkami o piłce nożnej, aby raczył rozwijać swe talenta w tym kierunku. Dał radę rozwijać trzy miesiące, trzy piękne miesiące… Później pianinko nakazał spalić na trawniku przed blokiem, czego matka, która podobno dla dzieci zrobi wszystko, jednak nie wykonała – i dobrze, bo teraz jest jak znalazł dla Stasia, czemu z kolei Jaś nadziwić się może.
Nie graj – mówi Jasio z wyrzutem – głowa mnie boli…
Gram, gram – mówi twardo Staś, któremu nie zdarza się narzekać na stan zdrowia.
Ba, w wysokiej malignie nawet się nie skarży, uprzedzając lojalnie, np. przy takiej jelitówce:
Bendem wymiotowała.
A po wszystkim rozwiewa wątpliwości co do ciągu dalszego:
Skończyłam.
Dzieci są różne. Podobno. I rodzeństwa są różne – ho, ho – jak różne nawet!
To dwie, trzy, cztery strony świata. W naszym przypadku dwie strony.
Na szczęście jednak jednego świata.
Bo weźmy np. wczorajszy wieczór, kiedy Stasiek zabrał bratu pilota do telewizora. Biegł za szybko na nasze możliwości terytorialne i zderzył się boleśnie ze ścianą. Oj, musiało go boleć, bo cicho płakał. A że widok to rzadki taki płaczący z bólu Staś, rzucił się cała rodzina ratować i całować.
Mały Cezar powstrzymał nas jednak ruchem dłoni:
Nie wsycy – wychlipał - Tylko Jaś.
I tak Jaś-Medicus podmuchał, pocałował i przytulił. Obejmował mocno Staśka, Stasiek obejmował mocno Jaśka, a wszystkie różnice topniały w braterskim uścisku jak śnieg na przednówku.
A my w przedpokoju chlipaliśmy ze wzruszenia jak bobry. Po zderzeniu ze ścianą…;). 

Źródło: J'aime le francais

środa, 7 stycznia 2015

MOJE DOBRE MYŚLI

Dziś odpływam nieco od głównego nurtu mego blogowania ku dobrym myślom…
No właśnie - zostałam nominowana do Dobrych Myśli przez Ogarniam Wszechświat.
Dziękuję :).
Moje Dobre Myśli będą trzy, choć w głowie kłębią się ich prawdziwe tłumy.
Tak więc:
jak na prawdziwą Matkę prawdziwych Królów przystało, myśl pierwsza to myśl o moich chłopcach. Myśl bardzo szeroka, bo obejmuje i tych rozrabiających, i tych śpiących, i tych zamyślonych (choć to rzadkość) – całokształt moich dzieci, bez których nie byłabym tym, kim jestem, nie bałabym tu, gdzie jestem. Nie byłoby mnie zupełnie.
Druga myśl to myśl o moim mężu, o latach spędzonych razem, o drodze, którą razem pokonaliśmy i o tej, która jeszcze przed nami. Mój mąż zmienił mnie – na lepsze. Jest moją opoką i przyjacielem, mądrym przyjacielem. I szalenie przystojnym do tego ;).
Trzecia myśl to myśl o moich marzeniach, stop – planach, które w tym roku wyjątkowo spisałam na kartce. Najważniejsze wśród nich – w wymiarze materialnym – własny domek. Widzę go, mam go w głowie – i nie przestaję się uśmiechać, kiedy na niego patrzę. Może taka wizualizacja pomoże w tym, by powstał naprawdę? Kto wie :).

Nie wspominam o rodzicach, teściach, przyjaciołach, podróżach, książkach, filmach i całej masie innych „dobrych zjawisk” w moim życiu, ale mam je w sercu. Codziennie.

A teraz – tadaaaaaaaam - nominuję do „dobrego myślenia”:


Dobrej zabawy życzę :).

piątek, 2 stycznia 2015

TRUDNE SPRAWY

Na ścianie w tzw. jadalni (przez którą rozumieć należy połączenie kuchni z małym pokoikiem, który jakiś szalony architekt minionej epoki zaprojektował jako miejsce, gdzie powinna zmieścić się co najmniej jedna osoba z dobytkiem – uwierzcie mi, musiał być nietrzeźwy w najlepszym przypadku) wisi telewizor.
No tak, wisi, taki telewizor-obraz.
Miał być to pomysł szatański w swej przebiegłości, ponieważ tzw. pokój duży (zaprojektowany bez dwóch zdań przez tego samego pijanego architekta, wg tych samych szalonych parametrów) postanowiliśmy od telewizji uwolnić i spędzać tam spokojnie czas w błogiej ciszy, a i tak los z nas tradycyjnie zadrwił, bo jadalnia jest miejscem, gdzie przebywamy najczęściej, a wraz z nami nasze dzieci, które nie odstępują nas na krok. Podejrzewam, ze gdybyśmy mieszkali w 1000 metrowej rezydencji i tak ostatecznie cała nasza czwórka gnieździłaby się w kuchni, popijając ochoczo herbatkę przy stole służby….
Choć oczywiście taka możliwość na pewno nam nie grozi.
W każdym razie telewizor stał się niejako epicentrum życia rodzinnego. Obdarzony hojnie programami dla dzieci (i nie tylko) w przedziałach wiekowych od stanu prenatalnego do późnej osiemnastki wisi sobie dumnie, niewzruszony wobec walk, jakie toczą się o jego szklane serce.
A walki toczą się krwawe i zażarte.
Włącz Franklina – mówi przebiegły Stasina do babci Anieli.
Babcia w temacie telewizora zawsze się płoszy, bo ilość programów i trzy piloty dawno przekroczyły możliwości techniczne babci. Przed całkowitą katastrofą w tym wypadku chroni nas fakt, że babcia wie, kto to Franklin.
Nie wiem na którym programie – mówi babcia zgodnie z prawdą.
Na 6, 6, 6 – mówi łaskawie Staś, wprawiając babcię w jeszcze większą konfuzję, bo nie wiadomo, czy dziecko żartuje, czy się zacięło, czy ucieka się do ciemnej symboliki przyswojonej w jakiś niecny sposób.
Na wszelki wypadek włącza jednak dzielna babcia telewizor na numerze 6.
Nie papcia – mówi Stasiek, który babcię nazywa papcią, ale tu chyba nie ma żadnych podtekstów – daj – wyciąga pulchną łapkę, włącza jakość HD, drugim pilotem ustawia numer 666 i oto znajduje się w cudownym świecie bajek. Franklina nie było, ale był za to różowy kucyk. Stasiek mlasną z zadowoleniem i  zamarł przed odbiornikiem.
Babcia już nie śmiała dotykać pilotów, ani tym bardziej przełączać programów – bo jak mówi w przypływie zdrowej szczerości, coś pokręci i sama nie wie gdzie jest.
W tym radosnym stanie zastajemy Stasinka po powrocie z roboty, obarczeni świeżo szkolnym Jasinkiem. Ten bez słowa przełącza trzecim pilotem na nr 700, na ekranie ryczą jakieś animowane roboty. Stasiek milczy, co wydaje się być mocno podejrzane. Nie wydaje się, jak okazuje się po chwili, a jest, bo kiedy zadowolony z siebie Jasiek biegnie myć ręce, w tym czasie Stasiek po cichutko, na paluszkach, drugim pilotem włącza 666, mlaskając z zadowoleniem. Babcia przy stole patrzy z niemym podziwem na małego, z łazienki zaś nieuchronnie wraca Jaś.
E no! – protestuje (chyba) głośno i przełącza na 700, dla pewności nie rozstając się już z trzecim pilotem.
Stasiek, dziecko mądre, ba - błyskotliwe momentami, wie już - nauczony bolesnym doświadczeniem posiadania starszego brata - że głośne protesty na nic mu się nie zdadzą i po cichutku, ze stoickim spokojem sięga ze stołu pilota nr 2, włączając nieszczęsne 666. 
Mamoooo – krzyczy Jaś najwyraźniej zły – on mi przełancza!
Mówi się przełącza – poprawia odruchowo matka, po czym wszystkie trzy piloty kładzie wysoko na lodówce w złudnej nadziei, że chłopcy się tam nie wdrapią.
Wyłączamy telewizor, chłopcy w krzyk, matka proponuje im zabawy w pokoju dziecięcym, chłopcy w jeszcze większy krzyk, że nie, że w życiu do swojego pokoju nie pójdą, że chcą oglądać i tak ostajemy wszyscy w jadalni, który duża nie jest, pomimo użycia do jej powstania dwóch pomieszczeń. A nawet  - wręcz przeciwnie.
Babcia, oczekując na męża maminego, który odwieźć ją ma do domu, pyta nieśmiało, czy może włączyć „Ojca Mateusza”, bo właśnie jest powtórka na jedynce…
No cóż poradzić, może oczywiście. Matka zdejmuje piloty z lodówki.
Ja ci włączę babciu – oferuje Jaś, z lubością manewrując pilotem nr 1 i włączając bezbłędnie powtórkowy odcinek „Ojca Mateusza”. Matka pełna podejrzeń spogląda na dziecię starsze, które chyba uprawia tu jakieś niekontrolowane harce telewizyjne pod częstą nieobecność rodziców.
Papcia, a może Malanoszki…? – pyta usłużnie Stasina w try miga łapiąc pilota nr 2 i bezbłędnie wystukując program, o którym mowa, tyle, że akurat był tam innym Malanowski, ale mniejsza o większość.
Nie, wolę Mateusza – stwierdza jednak babcia, na co usłużny jak mało kiedy Jasinek przełącza szybciutko pilotem nr 1 i trafia bezbłędnie w oblicze uśmiechniętego duchownego.
Wchodzi małżonek,  zabiera babcię, telewizor milknie, ku niezadowoleniu dzieci. Z mocno naciąganą uprzejmością zanurzają się w atrakcjach przygotowanych przez matkę, kiedy  wraca małżonek. Po obrządku ogólnym mówi ten oto:
Hmmmm, włączę Teleexpress, nawet człowiek nie wie, co się dzieje na świecie.
Ze wstydem przyznaję, że matka się ucieszyła, chociaż trzyma fason, bo też nawet nie wie co się dzieje.
Ja ci włonce – mówi Staś, bezbłędnie pilotem nr 1 wklepując odpowiednią kolejność cyfr.
Olłoś – szepcze niemal nabożnie junior po wykonaniu owej czynności, którą zresztą równie chętnie chciał wykonać  Jaś, ale bidula nie zdążył.
Matka chciała wygnać chłopców ponownie do ich pokoju i we względnym spokoju rozejrzeć się po świecie. Niestety, chłopcy odmówili udania się do drugiego pomieszczenia bez rodziców, matka więc mlasnęła niezadowolona i poszła z nimi, obiecując sobie solennie, że obejrzy później wiadomości na jedynce.
Po szaleństwie zabaw w pokoju chłopców, nazwanym małym pokojem, chociaż uwierzycie mi, że nie zasłużył sobie na taką nazwę i jest ona sporo na wyrost, weseli rodzice powracają do jadalni, by zająć się kolacjo-sprzątaniem. Za nimi – jak duchy – chłopcy.
Mamuki, która godzina? – pyta Staś, jak to Staś.
Siódma – mówi mamuki.
Włonc „Fakty” – podpowiada usłużny Staś.
Matka nie bardzo chciała, co natychmiast wykorzystuje Jaś.
Mogę obejrzeć Power Rangers ? – pyta błagalnie.
Bawiłem się długo – mówi z wyrzutem, gotów do licytacji.
Wyrodni rodzice pozwalają. Ale tylko pół godziny…
Przełączam na wiadomości, zabierz ich do pokoju – mówi matka po ustawowym czasie.
E no! – protestują obaj, unoszeni przez ojca w kierunku gier planszowych i innych rozrywek, które nie bawią ich zupełnie.
Matka oglądała wiadomości jak burza i po łebkach, no ale obejrzała.
Pstryk, telewizor gaśnie. Coś jakby szczęśliwa pora snu nadciągała. Tradycyjnie wieczorową porą  przedsenną układamy  plan na jutro, w którym to układaniu  żywo uczestniczą dzieci.
… i trzeba będzie pojechać po babcię – ciągnie matka, główny strateg III czy IV RP (no właśnie, która to obecnie, bo już się pogubiłam?).
Papcie Janiele?  – żywo interesuje się Staś.
Matka potwierdza.
Yes, yes – cieszy się Jaś. Hmmm, tak miło reagować na babcię…. Kochane wnuczęta po prostu, chów matczyny.
Dobze – również cieszy się Stasina – będzie: Tludne splawy.
Yes, yes – cieszy się jeszcze bardziej Jaś.
Rodzice patrzą na siebie niepewnie. Na wszelki wypadek matka postanawia schować rano piloty do zamrażarki. Choć pewnie zapomni w roztargnieniu ogólnym…;).

źródło: pl.123.rf.com