środa, 22 kwietnia 2015

MARUDZENIE WIECZORNE MOCNO EGOISTYCZNE

Dziś rażąco egoistycznie, niestety, czyli rzecz o Matce. A zaczniemy od początku, czyli od wschodu słońca. Ranek. Do pracy udaje się dziś Matka radośnie na godzinę 11, ma więc czas by zamiast wybiegać z obłędem w oczach i chaosem w głowie, nieco ten chaos ogarnąć, a przynajmniej bezpiecznie wyprawiać dzieci w świat. Chociaż tyle.
Wyprawia więc Stasia do przedszkola. Tu idzie w miarę szybko: Staś co prawda marudzi jak co rano, ale sprawna logistyka w postaci ręki mężowskiej bardzo całe działanie ułatwia.
Dobrze, że za Matką przeprawy przedszkolne z Jaśkiem, dobrze, że wiem, że najgorszy jest ten monet wyjścia z domu, oddania dziecka w ręce pani przedszkolanki. Że później dziecku naprawdę nie dzieje się krzywda, a z przedszkola wychodzi przynajmniej w miarę zadowolony. Matka już to wie. 
Ale nie wie tego kuzynka Monika, która ma córcię jedną-jedyną, piękną  3-latkę. I sama już myśl o tym, że mogłaby ona zniknąć na dłuższą chwilę z pola widzenia jej lub babci (moniczynej mamy) doprowadza Monikę do białej gorączki. Moniczyną wyobraźnię osacza stado kidnaperów, pedofili i tajfunów, czyhających za rogiem. 
Aż dziw nad dziwy doprawdy, że Maja  jest śmiałym, rezolutnym dzieckiem. Suma summarum, do przedszkola więc Majeczek nie został zapisany, zapisała się za to samozwańczo i chętnie babcia jako pomoc w opiece, bo przecież kocha dzieci i czasu wolnego ma sporo, o doświadczeniu nie wspominając. 
No właśnie, umordowana Monika obsługuje przez 24 godziny nie tylko Maję, ale i swoją mamę zaangażowaną w ten sposób w życie córki bez żadnych granic w zasadzie. Maja, czy raczej babcia, uwieszone  na Monice jak na ostatniej desce ratunku  rzadko dają jej odetchnąć, zająć się sobą… 
Podejrzewa Matka podejrzliwa nawet, że babcia zainstalowała po cichu monitoring w domu, bo kiedy tylko Monika ulegnie szatańskiej pokusie oddania się zgubnej przyjemności zrobienia sobie kawy i patrzenia bez sensu w siną dal, babcia dzwoni natychmiast informując, ze Majunia wyrosła już z żółtych rajstopek i żeby, broń Boże, Monika ich jutro dziecku nie zakładała, bo gotowa zdeformować mu stópki. Stópki, naprawdę! 
A koleżanka Hania, której mama potrafi zadzwonić o północy, szlochając w słuchawkę, że znów pokłóciła się z ojcem haninym, dodajmy, że nie z jego przyczyny i chyba się do Hani hanina mama wprowadzi, bo już nie daje rady, a Hania na nieszczęście ma spory dom  i jak tu matce odmówić? 
A co powiedzieć o koleżance Joli, która do tego stopnia uzależniła od siebie – nomen omen – swoją trzyletnią córkę, że kiedy tata odbiera ją z przedszkola, ta wpada w histerię (córka, nie Jola, oczywista)  i nie chce wyjść, zarzekając się na wszystkie znane jej świętości, że pójdzie tylko z mamą (za pierwszym razem  panie przedszkolanki chciały ojca nawet wylegitymować, podejrzewając, że obcy facet chce uprowadzić dziecko, ale ostatecznie okazało się że to jednak ojciec)? A uwierzcie Matce na słowo, że ojciec w życie rodziny angażuje się z chęcią szczerą i radością nie mniejszą. 
Ale zostawmy umęczoną Monikę, pełną poczucia winy i niewyspania Hanię i zaborczą Jolantę. Wróćmy do Matki. Jęczący nieco Staś jest w drodze do przedszkola, teraz na ruszt bierzemy Jasia, który do szkoły idzie dziś na godzinę 9. 
Starszy syn matczyny stał się ostatnio przewrażliwiony na punkcie własnego zdrowia i mocno wsłuchuje się w głos własnego organizmu. Nie inaczej było i dziś. 
Mamo, boli mnie brzuch – oznajmia głosem tryumfu znad  płatków z mlekiem.
Boli cię brzuch? – upewnia się Matka na wszelki wypadek.
I kolano – podkręca śrubę Jaś.
To brzuch czy kolano? – podchodzi go sprytnie Matka. Janek pogrąża się w zadumie.
Raczej kolano – konstatuje po długiej chwili wahania. 
Kolano zostaje opatrzone – na wszelki wypadek, ale kawałek plastra  koi Jasia tylko na chwilę. Wypomina ci teraz, że miała Matka mu kupić – załóżmy – nowe korki.
Kupię Jasiu, kupię, ale nie dziś – mówi rodzicielka, gdyż dziś, czyli w połowie miesiąca, stać ją jedynie na kostkę masła, co znają pewnie rodziny dzietne z autopsji bardzo dobrze. 
A kiedy mi kupisz? – drąży Jaś. 
Mikołaj ci przyniesie – stosuje Matka chwyt z zakresu spychologii stosowanej. 
O kochany Mikołaju, jak dobrze, że istniejesz,  że podpiąć pod ciebie można wiele spraw do załatwienia na teraz i na dziś, a ty odwieziesz je swoimi saniami het, het, do Laponii i powrócisz dopiero za rok. Zabierając przy okazji marzenia matczyne o pięknej sukience, widzianej w sklepie, ale co tam, szczęście dziecka przede wszystkim. 
Mikołaj nie istnieje – cedzi złowieszczo Jaś, co oznacza, ze nie zrezygnowała jeszcze z walki o skupienie całej energii matczynej na sobie aż do momentu wyjścia do szkoły. I nie zrezygnował rzeczywiście, instynkt macierzyński i tym razem mnie nie zawiódł.
Tak więc, zmuszona została Matka przedstawić Jasiowi życiorys Mikołaja i obiecać, że w dniach najbliższych dostarczy akt urodzenia tegoż poświadczony notarialnie i takież zobowiązanie do zakupu  przez  niego wyżej wymienionego obuwia.
Wycieńczona emocjonalnie, po średnio przespanej nocy, wyprawia Matka wreszcie  Jaśka do szkoły, błogosławiąc na drogę cmoknięciem  matczynym w czółko.
8.45, 8.45, zdążę zrobić sobie herbatę i pogapić się bezmyślnie w okno, zanim przyjdzie babcia, która dziś musi odebrać Stasia wcześniej, gdyż Staś ma dentystę z urywającym się z pracy tatą, a że to pierwsza z cyklu wizyt, musi więc Matka koniecznie sprawdzić, czy jej wiosenne, zeszłoroczne buty, które przed rokiem miały ten sam  status, jeszcze nadają się do użytku. A nadają się na pewno, nie ma wybacz!
Babcia ma przyjść o 10, zdąży więc Matka nawet poleżeć sobie chwilę bezczelnie. I tak robi, słuchajcie, i tak robi! Rozciąga się na łóżku i nieruchomieje w bezkresnej ciszy. Chwilo trwaaaaaj… 
Pukanie do drzwi wyrywa ją bezlitośnie z kilkusekundowego letargu. Nerwowo zerka  na zegarek: 8.50. Listonosz, domokrążca, sąsiad po szklankę cukru…? Truchta pełna niepokoju do drzwi. W progu - babcia. 
Jestem wcześnie, bo już nie mogę w tym domu wytrzymać – sapie babcia Krysia radośnie. Cisza, łóżko, herbata i gapienie się w okno rozpływają się  jak fatamorgana. Babcia jest wcześniej, w dłoniach dzierży wielki wór trosk i smutków życia z dziadkiem i tylko patrzy, jakby to wszystko z tego wora na Matkę wyrzucić. I wyrzuca - pozwólcie, że oszczędzę Wam jednak szczegółów co do jego zawartości.
10.30. Czas do pracy, po drodze robi Matka radycyjne zakupy, obarczona niczym osioł dociera, tam gdzie dotrzeć miałam. 
Na miejscu stara się skupić na miarę matczynych możliwości, ale zaraz dzwoni babcia Aniela, czy aby Jasio nie chory, bo wczoraj taki był blady i że dostaje chyba za dużo słodyczy, bo taki blady jest wnuczek cioci Heni właśnie po słodyczach. Do końca pracy odbiera jeszcze 6 połączeń: 3 telefony od babć  w sprawach dziecięco-kulinarno-dziadkowych  i 3 od Jasia, który wrócił ze szkoły i się nudzi.
Co autor ma na myśli, zapytasz, że użala się nad sobą bez sensu  i powodu specjalnego?  Czy to źle, że babcie angażują się w życie dzieci, że pomagają, a na starość pewnie do wiedzenia, babcia zrobiła swoje i może odejść? Czy nie rozumiem, że dzieci to dzieci i mają swoje prawa, a rzeczywistość matki nie bardzo są w stanie pojąć? Otóż z grubsza chodzi autorowi o to, że POTRZEBUJE MATKA TYCH 60 MINUT TYLKO DLA SIEBIE, tylko na tyle ją stać w tej chwili i prosi, nie zabierajcie jej ich,  a jeżeli nie posłuchacie próśb jej szczerych, to może dojść do rękoczynów. Bo to wszystko, co ma w tej chwili sobie do zaoferowania.
Tak łatwo rezygnujemy z siebie. Tak łatwo dajemy zapędzić się w kocioł codzienności, dopychani rodzinną chochlą poczucia winy. Nie ma przebacz, nie ma granic, bo ich wyznaczanie odbierane jest w kategoriach: zła matka i gorzej, córka niewdzięczna. 
En bref: walczmy o odrobinę siebie, bądźmy w tej kwestii egoistyczne. Nie rezygnujmy z herbaty, z gapienia się w okno, z oddania dzieci do przedszkola w imię przyjemności innych osób. Nie możemy, nie warto, nie wolno nam oddać wszystkiego tym, których tak kochamy! Niech miłość rodzicielska będzie stabilna, bezwarunkowa, ale niech też towarzyszy jej iluzoryczna choćby nawet - wolność? Takie to moje marudzenie wieczorno-wiosenne…  
A tymczasem pozdrawiam i kończę, bo dzwoni babcia ;).
  
www.forum.mamazone.pl

wtorek, 7 kwietnia 2015

NA WOJENNEJ ŚCIEŻCE, CZYLI JAK DOBRZE MIEĆ SĄSIADA.

Pukanie drzwi zawsze stawia chłopców na równe nogi. Rozpala wyobraźnię i zapowiada nowe, jakie by ono nie było. Tym bardziej takie pukanie, czy raczej łomot.
Łup, łup – zakołatało, wcale nie nieśmiało, nowe do drzwi.
Łup, łup – nieco głośniej.
Kto to? – zapytał zaciekawiony Staś, bo chociaż nowe zagląda do nas i to wcale nie rzadko, to z zasady pukało ciszej i mniej natarczywie.
Otworzysz? – dopytuje konspiracyjnym szeptem Jaś, nauczony już doświadczenie życiowym, że w pewnych sytuacjach lepiej nie otwierać.
Ale co to dla Matki takie „łup, łup”, Matka, świata ciekawa i nowych ludzi, owszem otworzy, tym bardziej, że przez tzw. wizjer wypatrzyła zniekształconą może co nieco, ale znajomą postać sąsiada zamieszkującego poniżej. Słowem: sami swoi.
Otworzyła Matka z miłym wyrazem twarzy, ba - zalążkami uśmiechu nawet na obliczu. Za jej plecami – niczym pisklęta spod skrzydeł – zakłębiły się zaciekawione dzieci w liczbie sztuk 2, obie płci męskiej.
Oni! – krzyknął zamiast  „dzień dobry” sąsiad, wskazując palcem wskazującym w czeluść uchylonych drzwi. Kurczęta płci męskiej, sztuk 2 podskoczyły nerwowo, chowając się przezornie za plecy matczyne.
Oni? – zastygła Matka z pytaniem na ustach.
Oni! Tupią i krzyczą! A mnie boli serce! – krzyczał sąsiad u progu.
Krzyczycie i tupiecie? – zapytała odruchowo Matka dzieci swe z naganą w głosie.
Nieeeee – odpowiedzieli chórem chłopcy, głosem drążącym i nieco niepewnym.

No słyszy pan, to nie oni – chciała Matka szybko sprawę wyjaśnić  i drzwi zamykać, ale sąsiad nie z tych, co to się łatwo i byle argumentem dadzą  wyprosić.
Moment! Jak nie oni! – wbił oskarżycielski palec i wzrok w plecy Matki, dziurawiąc je niemal na wylot.
I popłynął:
 Jak nie oni! A kto?!!! Święty turecki?!!!  Krzyczą, biegają, walą w sufit!!! Co oni mają na nogach, trepy???!!! Już mi ściany popękały od tego walenia!!!  Telewizja wyje, nawet okna nie mogę otworzyć, bo wszystko słychać!!! Pralka hałasuje co drugi dzień! Przecież to wszystko niesie w pionie! Kto tyle pierze?!!! I tak przez cały boży dzień, cały boży dzień – od rana do nocy! A mnie głowa boli, serce boli! Kto za te ściany zapłaci? Za ten hałas? Wodę spuszczają hektolitrami! Już mi nie raz ubikacje zalali! Kto za to zapłaci, pytam????!!! I te płacze w nocy! Te kroki, w nocy to dopiero słychać! – sąsiad z każdym wykrzyczanym słowem unosił się coraz bardziej, zmieniał kolory niczym sygnalizacja świetlna, wspierał się przy tym mocną gestyulacją - to wznosząc ręce do góry, to grożąc palcem, to łapiąc się pod boki i sapiąc groźnie.
Chłopcy szybko zrozumieli, że wszystkie te zarzuty karalne jednak ich się tyczą i spłoszeni skryli się w pokoju.
Momencik, proszę pana… - próbowała Matka wbicie swoje trzy grosze w słowotok nagromadzonych od niewiadomo jak długiego czasu żali sąsiedzkich. Bez skutku jednak.
Momencik?!!! Momencik?!!! – pieklił się dzielny staruszek coraz mocniej.
Żaden momencik! Niech pani przyjdzie do mnie, zamienimy się, zobaczy pani, w jakim żyje stresie!!!
Matka na takie dictum wyraźnie się ożywiła, ba, ucieszyła nawet, chętna na zamianę nawet w tej chwili. Byle bez dzieci, oczywiście. Propozycja sąsiada nie była chyba jednak poważna,  bo zamiast zainicjować radosny proces przeprowadzki, fuknął w głąb matczynego mieszkania:
Sodoma i gomora! Ja tego tak nie zostawię!
Po czym oddalił się pospiesznie na piętro 7, sapiąc i wymownie trzymając się za serce.
No i co tu dużo mówić – jak powiedział, tak zrobił.
Na każde głośniejsze stąpnięcie stóp dziecięcych – łup, łup w kaloryfer.
Na każdy płacz i wybuch radości chłopięcej – pac, pac, w rury kuchenne.
Chłopcy nabawili się nerwicy, słowo daję. Nie dość, że zaczęli chodzić na paluszkach, dodatkowo jeszcze dobrowolnie zzuli obuwie domowe w postaci kapci z gumową podeszwą, która wydawała radosny odgłos plasknięcia, a na który  to sąsiad ochoczo uderzał w kaloryfer, a chłopcy z krzykiem przerażenia chowali się za zasłony, kotary, czy inne sprzęta domowe z okrzykiem przerażenia:
 Sąsiaaaad!        
No nie daj Bóg, niech no tylko ktoś niezapowiedziany zastukał do drzwi, od listonosza po nieświadomych członków rodziny – reakcja była podobna.
Słowem – psychoza zamieszkała w naszych skromnych progach, psychoza, której na imię: sąsiad.
Do tego doszedł element dręczenia psychicznego: żona sąsiada przestała odpowiadać na nasze powitania, a dorosłe potomstwo tegoż pogardliwie odwracało się do nas plecami podczas niespodziewanych spotkań w windzie….
Po gestach czysto symbolicznych i tzw. wojnie podjazdowej przyszedł również czas konfrontację bezpośrednią. I tak pewnego miłego dnia rozległo się miłe pukanie do drzwi, a nieświadoma zbliżającego się nieszczęścia Matka otworzyła podwoje. Dzieci profilaktycznie schowały się za zasłony. Mądre dzieci, mądrzejsze od Matki.
W progu stała sąsiadka, żona sąsiada:
 Państwo hałasują. Notorycznie. Tak nie może być. Mąż źle się czuje, to go denerwuje.
Za plecami Matka usłyszała szmer za zasłoną i nerwowe:
 Cicho, cicho, to sąsiad przyszedł…
Państwa dzieci są niewychowane… - ciągnęła niezłomna kobieta o włosie siwym i pomarszczonej twarzy.
Bez słowa nałożyła Matka kamizelkę kuloodproną. Bez słowa wzuła na głowę hełm i  pomalowała twarz w barwy wojenne. Bez słowa chwyciła Matka to, co miała pod ręką, w tym przypadku obuwie dziecięce na grubej gumie. Bez słowa również wycelowała w sąsiadkę. Ta zaniemówiła w pół słowa.
Następnie użyła również Matka słów powszechnie uznanych za obraźliwe, by po krótkim czasie przejść do gróźb karalnych, serii obraźliwych epitetów oraz listy kategorycznych żądań.
W epilogu zamachnęła się nieszczęsna obuwiem dziecięcym na gumowej podeszwie, celowo chybiąc, gdyż Matka charakteryzuje się dobrym sercem. Jak to Matka.
Sąsiadka uciekła. Z krzykiem.
I cisza, Kochani, błoooooga cisza. Nawet rury milczą, o kaloryferze nie wspominając. I dzieci jakby spokojniejsze, i ciapcie na nogach.
Czasem nie ma wyjścia. Czasem trzeba rzucić butem. Szczególnie w czas wojny;).


źródło: filmykino.pl