Dziś rażąco egoistycznie, niestety, czyli rzecz o Matce. A zaczniemy od
początku, czyli od wschodu słońca. Ranek. Do pracy udaje się dziś Matka
radośnie na godzinę 11, ma więc czas by zamiast wybiegać z obłędem w oczach i
chaosem w głowie, nieco ten chaos ogarnąć, a przynajmniej bezpiecznie wyprawiać
dzieci w świat. Chociaż tyle.
Wyprawia więc Stasia do przedszkola. Tu idzie w miarę szybko: Staś co
prawda marudzi jak co rano, ale sprawna logistyka w postaci ręki mężowskiej
bardzo całe działanie ułatwia.
Dobrze, że za Matką przeprawy przedszkolne z Jaśkiem, dobrze, że wiem, że
najgorszy jest ten monet wyjścia z domu, oddania dziecka w ręce pani
przedszkolanki. Że później dziecku naprawdę nie dzieje się krzywda, a z
przedszkola wychodzi przynajmniej w miarę zadowolony. Matka już to wie.
Ale nie wie tego kuzynka Monika, która ma córcię jedną-jedyną,
piękną 3-latkę. I sama już myśl o tym, że mogłaby ona zniknąć na dłuższą
chwilę z pola widzenia jej lub babci (moniczynej mamy) doprowadza Monikę do
białej gorączki. Moniczyną wyobraźnię osacza stado kidnaperów, pedofili i tajfunów,
czyhających za rogiem.
Aż dziw nad dziwy doprawdy, że Maja jest śmiałym, rezolutnym
dzieckiem. Suma summarum, do przedszkola więc Majeczek nie został
zapisany, zapisała się za to samozwańczo i chętnie babcia jako pomoc w opiece,
bo przecież kocha dzieci i czasu wolnego ma sporo, o doświadczeniu nie
wspominając.
No właśnie, umordowana Monika obsługuje przez 24 godziny nie tylko Maję,
ale i swoją mamę zaangażowaną w ten sposób w życie córki bez żadnych granic w
zasadzie. Maja, czy raczej babcia, uwieszone na Monice jak na ostatniej
desce ratunku rzadko dają jej odetchnąć, zająć się sobą…
Podejrzewa Matka podejrzliwa nawet, że babcia zainstalowała po cichu
monitoring w domu, bo kiedy tylko Monika ulegnie szatańskiej pokusie oddania
się zgubnej przyjemności zrobienia sobie kawy i patrzenia bez sensu w siną dal,
babcia dzwoni natychmiast informując, ze Majunia wyrosła już z żółtych
rajstopek i żeby, broń Boże, Monika ich jutro dziecku nie zakładała, bo gotowa
zdeformować mu stópki. Stópki, naprawdę!
A koleżanka Hania, której mama potrafi zadzwonić o północy, szlochając w
słuchawkę, że znów pokłóciła się z ojcem haninym, dodajmy, że nie z jego
przyczyny i chyba się do Hani hanina mama wprowadzi, bo już nie daje rady, a
Hania na nieszczęście ma spory dom i jak tu matce odmówić?
A co powiedzieć o koleżance Joli, która do tego stopnia uzależniła od
siebie – nomen omen – swoją trzyletnią córkę, że kiedy tata odbiera ją z
przedszkola, ta wpada w histerię (córka, nie Jola, oczywista) i nie chce
wyjść, zarzekając się na wszystkie znane jej świętości, że pójdzie tylko z mamą
(za pierwszym razem panie przedszkolanki chciały ojca nawet
wylegitymować, podejrzewając, że obcy facet chce uprowadzić dziecko, ale
ostatecznie okazało się że to jednak ojciec)? A uwierzcie Matce na słowo, że ojciec
w życie rodziny angażuje się z chęcią szczerą i radością nie mniejszą.
Ale zostawmy umęczoną Monikę, pełną poczucia winy i niewyspania Hanię i
zaborczą Jolantę. Wróćmy do Matki. Jęczący nieco Staś jest w drodze do
przedszkola, teraz na ruszt bierzemy Jasia, który do szkoły idzie dziś na
godzinę 9.
Starszy syn matczyny stał się ostatnio przewrażliwiony na punkcie
własnego zdrowia i mocno wsłuchuje się w głos własnego organizmu. Nie inaczej
było i dziś.
Mamo, boli mnie brzuch – oznajmia głosem tryumfu znad płatków z
mlekiem.
Boli cię brzuch? – upewnia się Matka na wszelki wypadek.
I kolano – podkręca śrubę Jaś.
To brzuch czy kolano? – podchodzi go sprytnie Matka. Janek pogrąża się w zadumie.
Raczej kolano – konstatuje po długiej chwili wahania.
Boli cię brzuch? – upewnia się Matka na wszelki wypadek.
I kolano – podkręca śrubę Jaś.
To brzuch czy kolano? – podchodzi go sprytnie Matka. Janek pogrąża się w zadumie.
Raczej kolano – konstatuje po długiej chwili wahania.
Kolano zostaje opatrzone – na wszelki wypadek, ale kawałek plastra
koi Jasia tylko na chwilę. Wypomina ci teraz, że miała Matka mu kupić – załóżmy
– nowe korki.
Kupię Jasiu, kupię, ale nie dziś – mówi rodzicielka, gdyż dziś, czyli w
połowie miesiąca, stać ją jedynie na kostkę masła, co znają pewnie rodziny
dzietne z autopsji bardzo dobrze.
A kiedy mi kupisz? – drąży Jaś.
Mikołaj ci przyniesie – stosuje Matka chwyt z zakresu spychologii
stosowanej.
O kochany Mikołaju, jak dobrze, że istniejesz, że podpiąć pod
ciebie można wiele spraw do załatwienia na teraz i na dziś, a ty odwieziesz je
swoimi saniami het, het, do Laponii i powrócisz dopiero za rok. Zabierając przy
okazji marzenia matczyne o pięknej sukience, widzianej w sklepie, ale co tam,
szczęście dziecka przede wszystkim.
Mikołaj nie istnieje – cedzi złowieszczo Jaś, co oznacza, ze nie
zrezygnowała jeszcze z walki o skupienie całej energii matczynej na sobie aż do
momentu wyjścia do szkoły. I nie zrezygnował rzeczywiście, instynkt
macierzyński i tym razem mnie nie zawiódł.
Tak więc, zmuszona została Matka przedstawić Jasiowi życiorys Mikołaja i
obiecać, że w dniach najbliższych dostarczy akt urodzenia tegoż poświadczony
notarialnie i takież zobowiązanie do zakupu przez niego wyżej
wymienionego obuwia.
Wycieńczona emocjonalnie, po średnio przespanej nocy, wyprawia Matka
wreszcie Jaśka do szkoły, błogosławiąc na drogę cmoknięciem
matczynym w czółko.
8.45, 8.45, zdążę zrobić sobie herbatę i pogapić się bezmyślnie w okno,
zanim przyjdzie babcia, która dziś musi odebrać Stasia wcześniej, gdyż Staś ma
dentystę z urywającym się z pracy tatą, a że to pierwsza z cyklu wizyt, musi
więc Matka koniecznie sprawdzić, czy jej wiosenne, zeszłoroczne buty, które
przed rokiem miały ten sam status, jeszcze nadają się do użytku. A
nadają się na pewno, nie ma wybacz!
Babcia ma przyjść o 10, zdąży więc Matka nawet poleżeć sobie chwilę
bezczelnie. I tak robi, słuchajcie, i tak robi! Rozciąga się na łóżku
i nieruchomieje w bezkresnej ciszy. Chwilo trwaaaaaj…
Pukanie do drzwi wyrywa ją bezlitośnie z kilkusekundowego letargu.
Nerwowo zerka na zegarek: 8.50. Listonosz, domokrążca, sąsiad po szklankę
cukru…? Truchta pełna niepokoju do drzwi. W progu - babcia.
Jestem wcześnie, bo już nie mogę w tym domu wytrzymać – sapie babcia
Krysia radośnie. Cisza, łóżko, herbata i gapienie się w okno rozpływają
się jak fatamorgana. Babcia jest wcześniej, w dłoniach dzierży wielki wór
trosk i smutków życia z dziadkiem i tylko patrzy, jakby to wszystko z tego wora
na Matkę wyrzucić. I wyrzuca - pozwólcie, że oszczędzę Wam jednak szczegółów co
do jego zawartości.
10.30. Czas do pracy, po drodze robi Matka radycyjne zakupy, obarczona
niczym osioł dociera, tam gdzie dotrzeć miałam.
Na miejscu stara się skupić na miarę matczynych możliwości, ale zaraz
dzwoni babcia Aniela, czy aby Jasio nie chory, bo wczoraj taki był blady i że
dostaje chyba za dużo słodyczy, bo taki blady jest wnuczek cioci Heni właśnie
po słodyczach. Do końca pracy odbiera jeszcze 6 połączeń: 3 telefony od
babć w sprawach dziecięco-kulinarno-dziadkowych i 3 od Jasia, który
wrócił ze szkoły i się nudzi.
Co autor ma na myśli, zapytasz, że użala się nad sobą bez sensu i
powodu specjalnego? Czy to źle, że babcie angażują się w życie dzieci, że
pomagają, a na starość pewnie do wiedzenia, babcia zrobiła swoje i może odejść?
Czy nie rozumiem, że dzieci to dzieci i mają swoje prawa, a rzeczywistość matki
nie bardzo są w stanie pojąć? Otóż z grubsza chodzi autorowi o to, że
POTRZEBUJE MATKA TYCH 60 MINUT TYLKO DLA SIEBIE, tylko na tyle ją stać w tej
chwili i prosi, nie zabierajcie jej ich, a jeżeli nie posłuchacie próśb
jej szczerych, to może dojść do rękoczynów. Bo to wszystko, co ma w tej
chwili sobie do zaoferowania.
Tak łatwo rezygnujemy z siebie. Tak łatwo dajemy zapędzić się w kocioł
codzienności, dopychani rodzinną chochlą poczucia winy. Nie ma przebacz, nie ma
granic, bo ich wyznaczanie odbierane jest w kategoriach: zła matka i gorzej,
córka niewdzięczna.
En bref: walczmy o odrobinę siebie, bądźmy w tej kwestii
egoistyczne. Nie rezygnujmy z herbaty, z gapienia się w okno, z oddania
dzieci do przedszkola w imię przyjemności innych osób. Nie możemy, nie
warto, nie wolno nam oddać wszystkiego tym, których tak kochamy! Niech miłość
rodzicielska będzie stabilna, bezwarunkowa, ale niech też towarzyszy jej
iluzoryczna choćby nawet - wolność? Takie to moje marudzenie wieczorno-wiosenne…
A tymczasem pozdrawiam i kończę, bo dzwoni babcia ;).