piątek, 11 grudnia 2015

WALKA O TRON, CZYLI KTO DRUGI TEN TRZECI


Podobno historia to stara jak świat i nawet we krwi skąpana.
No ale jeśli tak rzeczywiście jest – czy raczej było – to jednak kto by się spodziewał, że ta właśnie historia ze swoim krwawym cieniem zawita w nasze skromne i niełatwe do zdobycia progi (niełatwe, bo żeby je sforsować, należy wjechać windą pod sam dach, albo wobec częstych awarii tejże, wdrapać się tam obunóg, klnąc przy tym szpetnie już w okolicach 3 piętra).
No ale cóż poradzić – zawitała jednak, nieboga, i stanęła w progu, nie szykując się do wyjścia.
Co ciekawe, dopadła za nienacka najpierw młodszą latorośl.
Ścigamy się! – krzyknął ni z gruszki, ni z pietruszki do obiadującego Jasia Staś i pognał w stronę dużego pokoju.
Nie gnał zbyt długo, bo metraż wstydliwie niewielki i osiągnąwszy skrawek dywanu wywrzeszczał:
Pierwszy! Pierwszy! No i co? Jestem lepszy! – wykrzyczał w na fali entuzjazmu w stronę Jasiny, który był zamarł z łyżką pomidorowej w ustach.
 Jestem szybszy! – ekscytował się bezwstydnie młody zwycięzca, pozostawiając Jaśka w niemym osłupieniu. Niedługim jednak.
Ja szybciej jem pomidorową za to – wysapał, przełknąwszy rzeczoną zupę.
Na efekt nie trzeba było długo czekać – Junior kategorycznie zażądał miski zupy (której zwyczajowa nie chce nawet tknąć) i dużej (!) łyżki, żeby i te palmę pierwszeństwa przesadzić do swojego ogródka.
Tak więc w ten mniej więcej niespodziewany sposób zagościła w naszych progach RYWALIZACJA braterska.
No i poszłoooo, znęceni wizja objęcia tronu po ojcu-tyranie, a także samodzielnego dziedziczenia pokaźnego majątku rodzinnego ulokowanego w akcjach kopalni brylantów w amazońskim buszu stracili chłopcy wszelkie hamulce i zasady…
Ja pierwszy do windy – krzyczy Jaś, ledwo osiedlowy parking zamajaczy na horyzoncie. I już obaj odpinają pasy samochodowe, gotowi wyskoczyć w trakcie jazdy, zrobić efektowny półobrót na chodniku i pognać w stronę wieżowca rodzinnego.
Ponieważ – z przyczyn oczywistych – rywalizację na ogół przegrywa Stasina – arsenał środków gotowych do użycia uległ znacznemu poszerzeniu.
Kto pierwszy w kuchni – krzyczy cwana przechera na progu tejże.
Jaś omal nóg nie połamie na ostrych i krótkich (ach, ten metraż!) zakrętach, a i tak Staś melduje się tam pierwszy.
Kto pierwszy w łóżku! – krzyczy Staś, nakryty już kołdrą po uszy.
Jasiek nabierał się do czasu, aż wreszcie postawił veto.
Kto pierwszy przy mamie! – wrzeszczy rezolutny Stasina, kiedy Matka rzeczona zakłada mu kapcie.
A nie, bo kto pierwszy w ubikacji! – odkrzykuje raźno Jaś, zasiadłszy wcześniej na sedesie.
E, no weź. Byłem pierwszy – domaga się jednak palmy pierwszeństwa młodszy, najwyraźniej zbity z pantałyku (co to jest pantałyk, Matka nie ma bladego pojęcia).
Kto drugi, ten pierwszy! – starszy próbuje pokonać go myśleniem abstrakcyjnym i systemem skomplikowanych zaprzeczeń natury filozoficznej.
Kto drugi, ten trzeci! – nie daje się Staś, jak się okazuje, niezgorzej z filozofią obyty od brata.
E, no weź. Kto drugi, ten pierwszy. Byłem pierwszy! – upiera się Jaś.
A ja drugi. Wygrałem! -   wciąż nie daje się Staś.
Tak więc atmosfera gęstnieje, każdy z chłopców wygrywa, domagając się coraz głośniej lauru, radosny sąsiad stuka w kaloryfer, a napięcia sięga zenitu.
Kto czwarty w kuchni! – krzyczy znękana Matka z kuchni właśnie, co wywołuje konsternację i wprowadza ciszę absolutną. Chłopcy kategorycznie odmawiają też wejścia do tejże, policzywszy uprzednio, że żaden z nich nie będzie jednak czwarty.
Sytuacja patowa, pojawia się pomysł, by zadzwonić po babcię, by uzupełniła skład potrzebny do „czwartego do kuchni”. Na szczęście wchodzi Tata, zdezorientowany namolnymi prośbami by udał się do kuchni, idzie w tamtym kierunku.
Teraz chłopcy biorą się na przeczekanie w przedpokoju, co okrutna Matka wykorzystuje bez mrugnięcia okiem, oddając się niewybrednej czynności oglądania w tv krwawych perypetii sułtanek na dworze osmańskim… ;).

                

wtorek, 1 grudnia 2015

SPEKTAKL, CZYLI Z ŻYCIA RECENZENTA


Sala wypełniona była szczelnie, głównie maluchami. Chociaż okazuje się, że słowo „maluch”  zmienia swoje znaczenie  w czasoprzestrzeni dość szybko, w zależności od tego, do czego go w tej czasoprzestrzeni porównać.
A więc w pierwszej kolejności: wzrost i wiek. Sala wypełniona była – na oko – maluchami, ot, 110 cm wzrostu, w porywach nawet in +,  4-5 lat, narybek w okolicach gabarytów Stasiny.
I choć na scenie radośnie prezentowały się „Dzieci z Bullerbyn” , które lekturą obowiązkową są bodajże dopiero w II klasie podstawówki o ile pamięć zwodnicza Matki nie myli, dzieci w tym wieku było niewiele, czyli jak na lekarstwo. Niewątpliwie górował wśród Jaś, który nie tylko sięgał, gdzie wzrok nie sięga, ale i należycie łamał, czego rozum nie złamie.
W każdym razie towarzystwo dookoła było zdecydowanie niższe, zdecydowanie głośniejsze i  zdecydowanie bardziej żądne wrażeń i krwi, niż nasz nobliwy Starszak.
Spektakl trwał w najlepsze, a Ana i Lisa wyśpiewywały znany od pokoleń motyw „Kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej”,  na co rzeczowy Stasina zażądał kanapki, i to już i teraz, gotów nawet wtargnąć na scenę w nagłym przypływie głodu, by wyrwać ją (czytaj: kiełbasę) niezbyt głodnym jednak bohaterkom, skoro - jak słusznie wydedukował - wciąż o niej zapominały.
Uspokoił się przy kolejnym wątku opowieści scenicznej, obyło się więc na szczęście bez skandalu.
Jaś oglądał z należytą powagą i w skupieniu, posykując co jakiś czas na brata. Stasina wydawał się nieco bardziej krytyczny wobec prezentowanych treści.
Łłłłe, to dla dziewczyn – oznajmił pod koniec pierwszego aktu na fali dopiero co odkrytej identyfikacji z gatunkiem męskim.
Ale przecież są też chłopcy… - staje Matka w obronie dzieła i jego twórcy, odsądzanego od czci i wiary przez wybredną publikę.
Phi, co to za chłopcy… - brnie Stasina dalej, nie kryjąc się wcale z wysokimi wymaganiami stawianymi gatunkowi męskiemu.
Skąd mu się to wzięło, u licha? Wiem, wiem, odchodzimy od gender w  przestrzeni publicznej, ale że tak nagle, i tak na „hurra”, z czwartku na piątek? Matka nie nadąża.
Cicho Stasiek. To lektura szkolna. Wszystko się zgadza – poucza starszy brat z wysokości doświadczenia szkolnego.
Świetnie grają – mlaszcze ze znawstwem. Nie wiem, czemu akurat mlaszcze, może efekt uboczny po kawałku kiełbasy dobrze obsuszonej.
 Nie świetnie – nie zgadza się Staś, który z Jasiem nie zgadza się ostatnimi co do zasady.
Nie zgadza się – dodaje dla podkreślenia efektu.
Nuuudyyy – popiera niechęć Jasia urocza dziewczynka z rzędu przed nami, wyposażona w dwie obłędnie różowe kokardy, skutecznie przesłaniające Stasinie widoczność, przez co ten ląduje szybko na kolanach matczynych.
Nudy, słyszałaś, nudy! – cieszy się Stasina z tego niespodziewanego wsparcia.
Dzieciaki. Następnym razem go nie bierzemy – denerwuje się Jaś.
Z radosnej przepychanki słownej wyrywa nas nagły zwrot akcji, bowiem na scenie powiało grozą. Oto czarny charakter spektaklu, miejscowy szewc, jednostka zła i mało przyjemna ożywia Stasinę, znanego fana filmów akcji.
Zafrapowany unosi się na kolanach Matki i nawet teatralnie zasłania oczy, kiedy rzeczony szewc pokrzykuje na bullerbynowskie dzieci.
Dzieje się… - szepcze konfidencjonalnie Staś, tak że słyszy  go połowa publiki.
Działo się rzeczywiście, jednak poziom stresu okazał się na tyle krótkotrwały, że Staś z żelaza szybko uznał go za niewystarczający i w pewnej chwili wyszeptał do kamiennego Jasia:
Wkurza mnie ten szewc…
Tradycyjnie jednak nie spotkał się ze zrozumieniem ze strony brata.
Nie zmieniło to faktu, że szewc wkurzał Stasia coraz mocniej. I nie tylko jego, okazuje się. 
Bo kiedy nieszczęsny aktor próbował wystraszyć nieszczęsne maluchy nieomal na śmierć, wspinając  się na wyżyny grozy i strachu, co w praktyce oznaczało gromkie pokrzykiwanie do wpatrzonej weń publiki:
Cisza ma być! Jasne? Ktoś coś powiedział? Co? Co? - poirytowane widać tymi groźbami różowe kokardy z wcześniejszego rzędu odkrzyknęły gromko:
Jajco!!!!! –  wprowadzając szewca w autentyczną  konsternacje, dzieci z Bullerbyn zaś w stan niepohamowanej radości.
Dobrze mu powiedziała... – wysapał z zadowoleniem Staś tradycyjnym już i charakterystycznym dla siebie szeptem, który usłyszało pół sali.
Kokardy odwróciły się ku nam, machając zalotnie wachlarzem rzęs:
Dzięki… - wyszeptał słodki głosik.
Oczy widowni zwróciły się ku nam,  dalibóg za chwilę oświetliłby nas reflektor punktowy i dostalibyśmy owacje na stojąco.
Na szczęście akt dobiegł końca i kurtyna opadła ze wstydem.
Zaznaczam jeszcze, że Jasiowi sztuka podobała się do ostatniej minuty.
Matce też ;).

  
www.kinonh.pl

środa, 26 sierpnia 2015

JESTEM SOBIE PRZEDSZKOLACZEK, CZYLI MATKA W OPAŁACH

Pani karmi dziecko… - głos pewnie w założeniu miał być miły, ale wyszło jak zwykle.
Coś między naganą, zdziwieniem bezgranicznym i nakryciem Matki na gorącym uczynku, kiedy właśnie zakopywała zwłoki w ogródku. I jak tu wmówić platynowo-blond pani Marioli, że to nie zwłoki, a kwiatki, tylko odmiana taka duża i z nogami….?
Bo jak by nie patrzeć, blond włosa Roszpunka-Mariola trafiła w sedno i odkryła tajemnicę skrywaną głęboko przez naszą rodzinę od lat 3 (prawie) skrzętnie i konsekwentnie: otóż rzeczywiście, Matka karmi dziecko.
Ba! Żeby to Matka tylko… Ale i Tata, i Babcie obie, i Dziadek, czasem nawet wujostwo, koleżeństwo a nawet jakieś nieznajomy gdzieś się po drodze przypałętał….
Trudno zaprzeczać, Matka prawdomówna i płocha jak lilia na wietrze spłonęła na tę okoliczność przyłapania nawet rumieńcem niczem pensjonarka, mimo swej …estki na karku.
Proszę się przyznać – zachęcała pani Mariola, potrząsając blond lokiem w te miłe wrześniowe przedpołudnie.
Ta niechęć do samodzielności musi mieć gdzieś swe źródło – zamyśliła się głęboko, nawijając pukiel na palec ufajdany flamastrem (palec, nie pukiel).
Postanowiła Matka nie przedłużać i nie wprowadzać zbędnego napięcia, ucinając je wpół.
Rzeczywiście – wybełkotała spłoszona.
Dokarmiam syna, ale on ma jeszcze problemy z koordynacją, to znaczy tak mi się wydaje… Może dla własnej wygody łatwiej mi podać mu zupę, ale ćwiczymy, naprawdę ćwiczymy, jemy razem, to znaczy razem trzymamy łyżkę, albo widelec, zachęcam go. Tylko on płacze, nie potrafi, i mi go po prostu żal… - złożyła Matka obfitą samokrytykę, tudzież wytłumaczyła się solennie z wyznawanych zasadach życiowych wobec niespełna trzyletnich dzieci, kochanych może rzeczywiście bezkrytycznie i za mocno, no ale co zrobić, Matka tak ma, feler jakiś wychowawczy.
A właśnie – pani Mariola w geście tryumfu podnosi palec wskazujący ku górze.
Wiedziałam! – tryumf, fanfary, triumfalny wjazd do Rzymu, pani Mariola na rydwanie ciągniętym przez Matkę wjeżdża pod łukiem tryumfalnym wzniesionym na jej cześć.
To błąd – poucza.
Skończyłam studia podyplomowe z terapii zajęciowej. Może mi pani wierzyć.
Wierzę, na Boga, wierzę!
Denerwuje się bajeczce, ktorą włączamy dla całej grupy, że telewizor gra za głośno, że się boi. A to jest bajka dla trzylatków, przyjazna, dostosowana do wieku… Staś odmawia też samodzielnego jedzenia. Odmawia. Czasem dziubnie coś łyżką…. Ale jak on tą łyżkę trzyma! Jakby nigdy nie trzymał wcześniej… A chleb jak trzyma! Jakoś tak… - tu próbowała zademonstrować, ale nie umiała, machnęła więc ręką.
W każdym razie dziwnie – ciągnęła.
Może to rzeczywiście nasza wina – przezornie wciąga Matka w całą niewesołą sytuację Tatę, wiadomo, co dwie pupy do bicia to nie jedna – ale on jest jeszcze taki mało samodzielny, może dlatego że jest z końca roku? Wydaję mi się, że potrzebuje więcej czasu… Ale wdrażamy go, nie na siłę, idziemy raczej za nim, za jego tempem….
Błąd – płowowłosa pani Mariola przerywa Matce w pół słowa jej pokrętnych tłumaczeń.
Dziecko musi być samodzielne. Bo widzi pani – taka sytuacja: nie umie umyć rąk, ba, on nawet nie słucha, kiedy karzę mu to zrobić. Nie idzie do ubikacji. Nie umie – nie umie zdjąć sobie spodenek, podciągnąć. Wstrzymuje i kilka razy popuścił. Może jeszcze załatwia się na nocniku?
Nie, nie, nic z tych rzeczy – zaprzeczyła Matka z gorliwością neofity, tak gorąco i żarliwie, że nieomal się poparzyła, a pani Mariola z miejsca pewnie domyśliła się, że i tak bywa, niestety.
No tak… - wysapała.
Jasne… Musi się usamodzielnić. Musi. Nie umie sam zakładać butów, nie zdejmuje kurtki, nie mówię już o zakładania i zasuwania suwaka. Musi pani o to zadbać. To jest miłe, fajne dziecko, bardzo inteligentne. On te inteligencje trochę wykorzystuje, żeby postawić na swoim. Musi pani z tym walczyć – trzęsła pani Mariola blond czupryną przed okiem przerażonej Matki, która pojęcia nawet nie miała, że tak oto – nieświadomie, słowo daje – krzywdziła swoje dziecko, lat 2 i 10 miesięcy.
Złożyła też Matka solenną obietnicę przed złotowłosym ciałem opiekuńczo-wychowawczym, że nie tylko dopilnuje, aby Stasina sam się ubierał, jadł i mył w całości, puchatego łebka nie wyłączając, ale wdroży go też, aby w krótkich przerwach między obiadkiem a oglądaniem przymusowej bajki w telewizorze potrafił wykonać sobie własnoręcznie trwałą ondulację, manicure i pedicure. Oraz obowiązkowo masaż tajski.
Ku chwale ojczyzny ;).



środa, 19 sierpnia 2015

GOŚĆ W DOM CZYLI KTO PIERWSZY, TEN LEPSZY.

Jasia odwiedził Krzyś, jego serdeczny przyjaciel.
Jaś pęka z dumy i ledwo się na 50 m mieści (niecałych!).
Wyjdź – rekomenduje Stasinię wcześniej – muszę posprzątać.
Stasina nie reaguje, ale trudno się dziwić, ponieważ zbitka wyrazów „Jaś sprząta” w słowniku domowym pojawia się bardzo rzadko. Żeby nie powiedzieć – w ogóle.
Będę sprzątał – niecierpliwi się Senior – zaraz przyjdzie do mnie Krzyś.
A to już Junior z kolei zrozumiał i z miejsca się ożywia.
Staś – dusza towarzystwa, gotowy umościć sobie wygodne gniazdko w okolicach drzwi wejściowych, najlepiej na wycieraczce, z chlebem i solą na podorędziu w oczekiwaniu na tabuny mających go odwiedzić gości.
Ba, gotowy nawet przypadkowych przechodniów spraszać, jeśli ci tylko zaskarbią sobie jego przychylność i uwagę, a to – uwierzcie na słowo – niezbyt trudne zadanie.
Staś tak ma, Jaś też ma, choć w zdecydowanie mniejszym natężeniu.
 Tak więc Staś ożywia się mocno na wici o krzysiowym przyjściu i zapobiegliwie ustawia się w okolicach drzwi wejściowych, zajmując strategicznie ważne pozycje.
Jaś uprząta szybko kolekcję skarpet i majtek dziecięcych, girlandą kolorów przyozdabiających łóżko, rzuca je w czeluść pierwszej z brzegu szuflady (wiadomo, matka poprawi), oznajmiając z dumą:
Zrobione!
Następnie zastyga w oczekiwaniu na Krzysia na pozycjach mniej strategicznych, bo w okolicach własnego łóżka. Czekamy całe 10 minut. Po czym radosny dźwięk domofonu niczym gwiazda betlejemska oznajmia światu nadejście przynajmniej 1 króla wyposażonego w liczne dary, w postaci żelków i paczki chipsów z Biedronki.
Jaś już wszystko wyliczył i obliczył jak trzeba, wszystko przygotował, rozpisał w słupkach i wykresach, a także zgromadził cały zestaw niezbędnych rekwizytów.
Chodź – ciągnie radośnie Krzysia za rękaw.
Najpierw pokaże ci karty (tak, tak, te nieszczęsne karty z piłkarzami, przez które nasz domowy budżet nigdy się nie domknie), a potem pogramy w Fifę, a później wyjdziemy na dwór – ekscytuje się towarzyski chłopczyna, gotowy zaraz przykleić do ściany grafik z minutowym planem wizyty gościa.
Gość się jednak nie opiera, bo zaprawiony jest już w bojach bycia Gościem jasiowym i po raz niewiadomo już który wchodzi do tej samej rzeki, choć podobno to poważny błąd.
Zalaz, zalaz, momencik – na drodze do szczęścia jasiowego wyrasta niespodziewanie Stasina, sprytnie wkraczając między obu panów, a to za sprawą zapobiegliwie obranej wcześniej pozycji strategicznej.
Najpierw zbudujemy toly – wcina się bezceremonialnie w rozmowę starszyzny, anektuje bez jednego wystrzału Krzysia i – nim ten zdąży wypowiedzieć słowo – zaciąga go w okolice pudła z torami kolejowymi.
Krzyś, wychodząc ze zgubnego dla niego założenia, że młodszym się nie odmawia (?), że jest gościem (fakt) i bycie miłym, nawet wbrew sobie, oznacza tyle co bycie kulturalnym i jest to - jakąś tam - miarą człowieczeństwa, bez słowa sprzeciwu ustawia ze Stasiem kręty, wyjątkowo długi i skomplikowany tor (Stasina wyciska takie okazje jak cytryny – do ostatniej kropelki, Ba, czasem nawet wcina skórkę).
Po 15 minutach Krzyś, odrobiwszy pańszczyznę przy torach, chce udać się dyskretnie w kierunku pokoju jasiowego. Ale Junior czuwa.
W chowanego, Krzysiu, telaz w chowanego. Proszem – uczepił się kończy górnej nieszczęsnego gościa i dramatycznie machał wachlarzem rzęs. Oczywiście ze skutkiem.
Nolens, volens, kolejne 20 minut wypełniła radosna zabawa w chowanego. Krzyś chował się w bardzo wymyślne miejsca w płonnej nadziei, że go Stasina nie znajdzie i będzie mógł posiedzieć w spokoju bez uciążliwego narybku. Ale, gdzie tam! Dobre sobie! Stasina nie znajdzie… Nie w tym życiu, Kochani! Stasina znajdzie, jeśli nie od razu to za chwilę, może dłuższą, ale znajdzie….
To teraz pobawię się z Jasiem, dobrze? – a jednak, kiełkująca asertywność dała o sobie znać. I tak późno – w tym domu bez tej przydatnej cechy giniesz jak ciotka w Czechach.
Nie dobze – mówi Staś, który z asertywnością kłopotu nie ma żadnego.
Teraz poukładamy klocki – rozkazuje, konsekwentnie realizując przygotowany wcześniej -
 w głębokiej tajemnicy - niecny plan.
Klocki… - zatrważa się Krzyś, choć nie protestuje.
Mamo, to mój gość! – dopomina się wreszcie o swoje Jaś.
Nieplawda, to mój gość! – prostuje Staś, dając kolejny przykład na to, że prawda jest wartością względną, a punkt widzenia zależy, wiadomo od czego.
I tak oto odłożyła Matka ad acta marzenia o spokojnej kawie, wcielając się wdzięcznie w rolę gościa zastępczego, czego efektem było fantastyczne miasteczko zbudowane własnoręcznie przez rzeczoną z klocków, w którym oprócz kilku drapaczy chmur znajdował się bank, kościół i więzienie (Freud, Freud...?). 
Cudeńko prawdziwe i to w zaledwie 30 minut.
W tym czasie Junior, zupełnie niezainteresowany klockami, czatował pod drzwiami pokoju Jasia w nadziei, że Krzyś wreszcie będzie musiał niego wyjść – choćby na siusiu.
I wierzcie mi, dopiął swego... ;).


czwartek, 9 lipca 2015

DZIADEK WŁADYSŁAW CZYLI PRYWATNE UKŁADY ZE ŚWIĘTYM KRZYSZTOFEM.


              Dziś słowo o dziadku Władysławie.
Dziadek Władysław, charakter mocny, chów przedwojenny, uparty i nieprzejednany w swych poglądach, choć dusza-człowiek.
Dziadek Władysław zna świat, dawno ten świat uporządkował i powkładał do szufladek odpowiednich, z których świat nie odważy się wyjść.
Dziadek ma swoje poglądy, swoje przyzwyczajenia, swoje  ścieżki. I szczególnie te ścieżki dziadkowe doprowadzają nas do białej gorączki…
Otóż dziadek Władysław, król świata, a na pewno przyblokowego podwórka, mieszka przy dość ruchliwej ulicy, na szczęście przyozdobionej w pasy dla pieszych. Niestety pasy nie znajdują się dokładnie vis a vis drzwi dziadkowej klatki schodowej, trzeba przejść kilka kroków w bok; ktoś tak nieopatrznie zaprojektował – co zrobić.
Wszyscy więc chodzą na te pasy nieszczęsne, no ale dziadek Władek to nie wszyscy. Dziadek Władek jest już w tym momencie życia, w którym sam stanowi prawo, w tym prawo drogowe.
Dziadek codziennie rano, mniej więcej o tej samej porze, podąża dumnym krokiem przed siebie w znaczeniu dosłownym, przecinając trawnik wydeptaną własnonożnie ścieżką, przechodząc korytarzem między krzakami, również utworzony własnymi ramionami i podąża w stronę ulicy, bo po drugiej jej stronie jest kiosk z gazetami i totolotkiem, w którego to dziadek grywa namiętnie od lat kilkudziesięciu. Bez zbytniego szczęścia, niestety.
Ulica ruchliwa – podobnie jak reszta spraw przyziemnych – nie robi na dziadku Władysławie żadnego wrażenia. Dziadek wkracza na nią niczym król, nie robiąc sobie nic
z nadjeżdżających samochodów, autobusów i motocykli. Wszystkie pojazdy przystają niczym pokorni poddani, a dziadek bez mrugnięcia okiem przechodzi przez swoje włości, nie zatrzymując się nawet na krok. Dziadek Władysław tak ma.
Ileż to babcia się natłumaczyła, ile to dzieci się natłumaczyły, że ruch, że niebezpiecznie, że przepisy. Gdzie tam! Dziadek twardy jak skała i pewny jak emerytura z ZUS gna przez ulicę na oślep jak kamikadze. W końcu to jego ulica od lat stu nieomal.
Upominany raz po raz dziadek postanowił jednak uspokoić zaniepokojonych członków rodziny argumentem ostatecznym i mającym zamknąć im usta na zawsze.
Otóż na utyskiwania córki stwierdził ze spokojem godnym sapera, że nic mu się nie stanie na drodze, choćby ta zapełniła się pędzącymi tirami z Małyszem i Hołowczycem za kierownicą. Skąd ta pewność? A bo co dzień rano dziadek modli się. Do świętego Krzysztofa. I już sobie załatwił tam na górze co trzeba. I bać się nie ma o co.
Nie, drogi czytelniku, nie wiem czy do świętego Tadeusza dziadek też się modli.
Na pewno jednak my zaczniemy. Dla niewtajemniczonych – to podobno patron spraw beznadziejnych.
Pozdrawiam ciepło, dziś przede wszystkim kierowców ;).


Źródło: Pixmac.pl



czwartek, 2 lipca 2015

LICZENIE DLA NAJMŁODSZYCH

To niesprawiedliweeeee!!! – krzyczy Jaś w czeluść mieszkania niedużego, krzyk więc niesie się hen-hen, wentylacją, kanalizacją i ciągiem zsypu na śmieci od parteru po dach.
Co jest niesprawiedliwe? – pyta głupio Matka, bo wiadomo co i to w zasadzie od najmłodszych lat przecie – życie, życie, które na pewno nie jest nowelą, i którego na pewno czasami masz dosyć, wbrew temu, co wieść gminna niesie.
Życieeeee! – potwierdza Matce wszystkowiedzącej Jaś, potwierdzając jednocześnie wszystkim ulokowanym w naszej wieży Babel.
Wzdycha Matka – no więc, codzienna porcja rozterek egzystencjonalnych przed nami, pora porzucić bezpieczne regiony patelni i lodówki i podążyć  za  dzieckiem w świat wartości względnych i bezwzględnych, zanurzyć się w sofizmatach i wraz z Salomonem przelewać z pustego w próżne.
Odkłada więc Matka na wpół pokrojony kawałek mięsa wieprzowego i bieży ku rozpaczającej dziecinie.
Co się stało? – pyta rzeczowo miotającą się latorośl.
Latorośl, ochłonąwszy nieco, spojrzała na Matkę złym okiem:
Stasiek ma lepiej! – wypalił oskarżenie, które odebrało Matce wszelkie argumenty już na wstępie. Że o mowie nie wspomnę.
Z czym…? – dopytuje niepewnie Matka, choć wie już, że wchodzi na grząski teren, który grozi powolnym pogrążaniem się.
Bo dostaje więcej! Od was! – rozpacza nieszczęsna dziecina, precyzując jednak, że uwagi skierowane są jednak do rodzicieli, nie do życia jako-takiego, bo co ci tam życie wyrówna czy odpali na zawołanie. Nic! Każde dziecko wie…
Dostał książeczkę na koniec roku. I samochodzik. A ja nie dostanę nic…. Nicccc!!!! – rozpacza Jaś dalej.
Ale Jasiu, wszystkie dzieci dostały książeczkę na zakończenie roku w przedszkolu. A samochodzik na dzień dziecka – też wszystkie. Ty tez dostałeś prezent na dzień dziecka, a zakończenia roku szkolnego jeszcze nie było, pewnie też dostaniesz książkę…  - używa Matka racjonalizmu kartezjańskiego, nie wiadomo po co, bo od progu pachnie jej tu jednak Machiavellim, choć brzydko tak dziecko podejrzewać, wie Matka, wie.
Nie chcę książki! Chcę coś innego – przemilcza roztropnie dzień Dziecka Jaś, próbując jednak kształtować swoją przyszłość, zgodnie z matczynymi radami zresztą.
A co? – pyta Matka, choć nie wie, czy dobrze robi.
No właśnie – przytomniej Jaś dorastający w świecie bezwzględnego kapitalizmu i bezceremonialnie wyciąga pomiętą kartkę w kratkę. 
Mam kilka propozycji…  - wychlipał mały nieszczęśnik uciśniony przez życie. Wyprostował kartkę i przeszedł do sedna:
Jeśli książka Stasia kosztowała, no powiedzmy, 10 złotych, a ja jestem starszy i musze się uczyć i dostane nagrodę na koniec roku, załóżmy to tak powiedzmy… 30 złotych. No to tu wam wypisałem – podaje Matce zdębiałej kartkę, opatrzonej 6 krótkimi punktami, wśród których rzuca się w oczy przede wszystkim punkt numer 4 – karty ligi mistżów – więc Matka nie wie, czy z ta nagroda to nie prosty zabieg marketingowy Jasia, bez pokrycia.
Zapoznam się – mówi Matka oglądnie.
Zapoznaj – zgadza się jak nigdy Jaś.
I tatę i dziadków – doradza rodzinna dziecina.
Lalalala – radosne podśpiewywanie Jasia z głębin niedużego mieszkania oznacza jego czasowe pogodzenie się z życiem. Być może odnalezienie nawet jego sensu – czasowe oczywiście.  Bo przecież panta rhei, a pecunia non olet…;).

Ku pokrzepieniu serc....