środa, 26 sierpnia 2015

JESTEM SOBIE PRZEDSZKOLACZEK, CZYLI MATKA W OPAŁACH

Pani karmi dziecko… - głos pewnie w założeniu miał być miły, ale wyszło jak zwykle.
Coś między naganą, zdziwieniem bezgranicznym i nakryciem Matki na gorącym uczynku, kiedy właśnie zakopywała zwłoki w ogródku. I jak tu wmówić platynowo-blond pani Marioli, że to nie zwłoki, a kwiatki, tylko odmiana taka duża i z nogami….?
Bo jak by nie patrzeć, blond włosa Roszpunka-Mariola trafiła w sedno i odkryła tajemnicę skrywaną głęboko przez naszą rodzinę od lat 3 (prawie) skrzętnie i konsekwentnie: otóż rzeczywiście, Matka karmi dziecko.
Ba! Żeby to Matka tylko… Ale i Tata, i Babcie obie, i Dziadek, czasem nawet wujostwo, koleżeństwo a nawet jakieś nieznajomy gdzieś się po drodze przypałętał….
Trudno zaprzeczać, Matka prawdomówna i płocha jak lilia na wietrze spłonęła na tę okoliczność przyłapania nawet rumieńcem niczem pensjonarka, mimo swej …estki na karku.
Proszę się przyznać – zachęcała pani Mariola, potrząsając blond lokiem w te miłe wrześniowe przedpołudnie.
Ta niechęć do samodzielności musi mieć gdzieś swe źródło – zamyśliła się głęboko, nawijając pukiel na palec ufajdany flamastrem (palec, nie pukiel).
Postanowiła Matka nie przedłużać i nie wprowadzać zbędnego napięcia, ucinając je wpół.
Rzeczywiście – wybełkotała spłoszona.
Dokarmiam syna, ale on ma jeszcze problemy z koordynacją, to znaczy tak mi się wydaje… Może dla własnej wygody łatwiej mi podać mu zupę, ale ćwiczymy, naprawdę ćwiczymy, jemy razem, to znaczy razem trzymamy łyżkę, albo widelec, zachęcam go. Tylko on płacze, nie potrafi, i mi go po prostu żal… - złożyła Matka obfitą samokrytykę, tudzież wytłumaczyła się solennie z wyznawanych zasadach życiowych wobec niespełna trzyletnich dzieci, kochanych może rzeczywiście bezkrytycznie i za mocno, no ale co zrobić, Matka tak ma, feler jakiś wychowawczy.
A właśnie – pani Mariola w geście tryumfu podnosi palec wskazujący ku górze.
Wiedziałam! – tryumf, fanfary, triumfalny wjazd do Rzymu, pani Mariola na rydwanie ciągniętym przez Matkę wjeżdża pod łukiem tryumfalnym wzniesionym na jej cześć.
To błąd – poucza.
Skończyłam studia podyplomowe z terapii zajęciowej. Może mi pani wierzyć.
Wierzę, na Boga, wierzę!
Denerwuje się bajeczce, ktorą włączamy dla całej grupy, że telewizor gra za głośno, że się boi. A to jest bajka dla trzylatków, przyjazna, dostosowana do wieku… Staś odmawia też samodzielnego jedzenia. Odmawia. Czasem dziubnie coś łyżką…. Ale jak on tą łyżkę trzyma! Jakby nigdy nie trzymał wcześniej… A chleb jak trzyma! Jakoś tak… - tu próbowała zademonstrować, ale nie umiała, machnęła więc ręką.
W każdym razie dziwnie – ciągnęła.
Może to rzeczywiście nasza wina – przezornie wciąga Matka w całą niewesołą sytuację Tatę, wiadomo, co dwie pupy do bicia to nie jedna – ale on jest jeszcze taki mało samodzielny, może dlatego że jest z końca roku? Wydaję mi się, że potrzebuje więcej czasu… Ale wdrażamy go, nie na siłę, idziemy raczej za nim, za jego tempem….
Błąd – płowowłosa pani Mariola przerywa Matce w pół słowa jej pokrętnych tłumaczeń.
Dziecko musi być samodzielne. Bo widzi pani – taka sytuacja: nie umie umyć rąk, ba, on nawet nie słucha, kiedy karzę mu to zrobić. Nie idzie do ubikacji. Nie umie – nie umie zdjąć sobie spodenek, podciągnąć. Wstrzymuje i kilka razy popuścił. Może jeszcze załatwia się na nocniku?
Nie, nie, nic z tych rzeczy – zaprzeczyła Matka z gorliwością neofity, tak gorąco i żarliwie, że nieomal się poparzyła, a pani Mariola z miejsca pewnie domyśliła się, że i tak bywa, niestety.
No tak… - wysapała.
Jasne… Musi się usamodzielnić. Musi. Nie umie sam zakładać butów, nie zdejmuje kurtki, nie mówię już o zakładania i zasuwania suwaka. Musi pani o to zadbać. To jest miłe, fajne dziecko, bardzo inteligentne. On te inteligencje trochę wykorzystuje, żeby postawić na swoim. Musi pani z tym walczyć – trzęsła pani Mariola blond czupryną przed okiem przerażonej Matki, która pojęcia nawet nie miała, że tak oto – nieświadomie, słowo daje – krzywdziła swoje dziecko, lat 2 i 10 miesięcy.
Złożyła też Matka solenną obietnicę przed złotowłosym ciałem opiekuńczo-wychowawczym, że nie tylko dopilnuje, aby Stasina sam się ubierał, jadł i mył w całości, puchatego łebka nie wyłączając, ale wdroży go też, aby w krótkich przerwach między obiadkiem a oglądaniem przymusowej bajki w telewizorze potrafił wykonać sobie własnoręcznie trwałą ondulację, manicure i pedicure. Oraz obowiązkowo masaż tajski.
Ku chwale ojczyzny ;).



środa, 19 sierpnia 2015

GOŚĆ W DOM CZYLI KTO PIERWSZY, TEN LEPSZY.

Jasia odwiedził Krzyś, jego serdeczny przyjaciel.
Jaś pęka z dumy i ledwo się na 50 m mieści (niecałych!).
Wyjdź – rekomenduje Stasinię wcześniej – muszę posprzątać.
Stasina nie reaguje, ale trudno się dziwić, ponieważ zbitka wyrazów „Jaś sprząta” w słowniku domowym pojawia się bardzo rzadko. Żeby nie powiedzieć – w ogóle.
Będę sprzątał – niecierpliwi się Senior – zaraz przyjdzie do mnie Krzyś.
A to już Junior z kolei zrozumiał i z miejsca się ożywia.
Staś – dusza towarzystwa, gotowy umościć sobie wygodne gniazdko w okolicach drzwi wejściowych, najlepiej na wycieraczce, z chlebem i solą na podorędziu w oczekiwaniu na tabuny mających go odwiedzić gości.
Ba, gotowy nawet przypadkowych przechodniów spraszać, jeśli ci tylko zaskarbią sobie jego przychylność i uwagę, a to – uwierzcie na słowo – niezbyt trudne zadanie.
Staś tak ma, Jaś też ma, choć w zdecydowanie mniejszym natężeniu.
 Tak więc Staś ożywia się mocno na wici o krzysiowym przyjściu i zapobiegliwie ustawia się w okolicach drzwi wejściowych, zajmując strategicznie ważne pozycje.
Jaś uprząta szybko kolekcję skarpet i majtek dziecięcych, girlandą kolorów przyozdabiających łóżko, rzuca je w czeluść pierwszej z brzegu szuflady (wiadomo, matka poprawi), oznajmiając z dumą:
Zrobione!
Następnie zastyga w oczekiwaniu na Krzysia na pozycjach mniej strategicznych, bo w okolicach własnego łóżka. Czekamy całe 10 minut. Po czym radosny dźwięk domofonu niczym gwiazda betlejemska oznajmia światu nadejście przynajmniej 1 króla wyposażonego w liczne dary, w postaci żelków i paczki chipsów z Biedronki.
Jaś już wszystko wyliczył i obliczył jak trzeba, wszystko przygotował, rozpisał w słupkach i wykresach, a także zgromadził cały zestaw niezbędnych rekwizytów.
Chodź – ciągnie radośnie Krzysia za rękaw.
Najpierw pokaże ci karty (tak, tak, te nieszczęsne karty z piłkarzami, przez które nasz domowy budżet nigdy się nie domknie), a potem pogramy w Fifę, a później wyjdziemy na dwór – ekscytuje się towarzyski chłopczyna, gotowy zaraz przykleić do ściany grafik z minutowym planem wizyty gościa.
Gość się jednak nie opiera, bo zaprawiony jest już w bojach bycia Gościem jasiowym i po raz niewiadomo już który wchodzi do tej samej rzeki, choć podobno to poważny błąd.
Zalaz, zalaz, momencik – na drodze do szczęścia jasiowego wyrasta niespodziewanie Stasina, sprytnie wkraczając między obu panów, a to za sprawą zapobiegliwie obranej wcześniej pozycji strategicznej.
Najpierw zbudujemy toly – wcina się bezceremonialnie w rozmowę starszyzny, anektuje bez jednego wystrzału Krzysia i – nim ten zdąży wypowiedzieć słowo – zaciąga go w okolice pudła z torami kolejowymi.
Krzyś, wychodząc ze zgubnego dla niego założenia, że młodszym się nie odmawia (?), że jest gościem (fakt) i bycie miłym, nawet wbrew sobie, oznacza tyle co bycie kulturalnym i jest to - jakąś tam - miarą człowieczeństwa, bez słowa sprzeciwu ustawia ze Stasiem kręty, wyjątkowo długi i skomplikowany tor (Stasina wyciska takie okazje jak cytryny – do ostatniej kropelki, Ba, czasem nawet wcina skórkę).
Po 15 minutach Krzyś, odrobiwszy pańszczyznę przy torach, chce udać się dyskretnie w kierunku pokoju jasiowego. Ale Junior czuwa.
W chowanego, Krzysiu, telaz w chowanego. Proszem – uczepił się kończy górnej nieszczęsnego gościa i dramatycznie machał wachlarzem rzęs. Oczywiście ze skutkiem.
Nolens, volens, kolejne 20 minut wypełniła radosna zabawa w chowanego. Krzyś chował się w bardzo wymyślne miejsca w płonnej nadziei, że go Stasina nie znajdzie i będzie mógł posiedzieć w spokoju bez uciążliwego narybku. Ale, gdzie tam! Dobre sobie! Stasina nie znajdzie… Nie w tym życiu, Kochani! Stasina znajdzie, jeśli nie od razu to za chwilę, może dłuższą, ale znajdzie….
To teraz pobawię się z Jasiem, dobrze? – a jednak, kiełkująca asertywność dała o sobie znać. I tak późno – w tym domu bez tej przydatnej cechy giniesz jak ciotka w Czechach.
Nie dobze – mówi Staś, który z asertywnością kłopotu nie ma żadnego.
Teraz poukładamy klocki – rozkazuje, konsekwentnie realizując przygotowany wcześniej -
 w głębokiej tajemnicy - niecny plan.
Klocki… - zatrważa się Krzyś, choć nie protestuje.
Mamo, to mój gość! – dopomina się wreszcie o swoje Jaś.
Nieplawda, to mój gość! – prostuje Staś, dając kolejny przykład na to, że prawda jest wartością względną, a punkt widzenia zależy, wiadomo od czego.
I tak oto odłożyła Matka ad acta marzenia o spokojnej kawie, wcielając się wdzięcznie w rolę gościa zastępczego, czego efektem było fantastyczne miasteczko zbudowane własnoręcznie przez rzeczoną z klocków, w którym oprócz kilku drapaczy chmur znajdował się bank, kościół i więzienie (Freud, Freud...?). 
Cudeńko prawdziwe i to w zaledwie 30 minut.
W tym czasie Junior, zupełnie niezainteresowany klockami, czatował pod drzwiami pokoju Jasia w nadziei, że Krzyś wreszcie będzie musiał niego wyjść – choćby na siusiu.
I wierzcie mi, dopiął swego... ;).