piątek, 22 stycznia 2016

NIC NA OKO, CZYLI BLISKIE SPOTKANIA Z GEOMETRIĄ



Siedzi Matka z włosem rozwianym, obłędem w oku prawym i nerwowo obgryza końcówkę ołówka.
W stan ten – nie  tak niecodzienny jednak, jeśliby ktoś miał ochotę analizować wygląd i zachowanie Matki na co dzień – wprawił rzeczoną Jasina za pomocą pracy domowej przyniesionej z nieodległej od domostwa szkoły. Pracy domowej z matematyki.
Przyniósł, zasiadł i zażądał pomocy. Siadła więc Matka i zaczęła z mozołem kreślić na kartce coś na kształt trójkąta.
No więc tak Jasiu – zaczęła tonem mentorskim i nieznoszącym sprzeciwu – masz tu trójkąt. Tak? Trójkąt. On ma trzy boki.
Każdy trójkąt ma trzy boki – bystro zauważyła oblatana matematycznie dziecina.
No każdy – zgodziła się Matka jak nigdy. – Ale ten ma wyjątkowe. Bo ten bok ma 5 centymetrów – wczytała się Matka uważnie w treść przedstawionego jej wcześniej zadania.
Ten o 2 centymetry więcej…  - kreśli Matka natchniona boki figury.
Nie ma więcej – mówi Jaś – a już na pewno nie ma więcej o 2 centymetry.
I ten pierwszy też nie ma 5 centymetrów. Co najwyżej 3 – koryguje bezwzględnie dzieło plastyczne mało zdolnej Matki. No naprawdę, syn wyrodny. Od Matki wyrodny.
Ale Jasiu, to tak umownie przecież. Chcę ci tylko narysować na przykładzie, żebyś mniej więcej miał orientację – zaperza się Matka znana powszechnie w szerokich kręgach z antytalentu plastycznego, że o matematycznym przez wrodzoną skromność nie wspomni ni słowem.
Tak na oko… - brnie Matka na oślep i w ciemność zupełną z kagankiem oświaty, który ledwie się tli w jej nieumiejętnych rękach  i miarowo przygasa.
Nie ma na niby w matematyce – mówi Jaś z powagą profesora Sorbony.
Tym bardziej na oko – wyrzuca oniemiałej Matce prosto w twarz.
Już wiem, trójkąt ma boki o wymiarach: 5, 7 i 9 centymetrów. Obwód sam policzę – deklaruje konkretnie i szybkim  ruchem wyjmuje ołówek z ręki  Matki, wciąż oniemiałej i głuchej.
Pewną ręką narysował rzeczoną figurę, posiłkując się – jak należy – linijką.
Bardzo ładnie – pochwaliła Matka siłą woli wróciwszy do siebie, chcąc zachować resztki chociażby matematycznego oblicza.
Sprawdzę twoje obliczenia, może najpierw zrób je na brudno – proponuje synowi, odwracając uwagę Juniora od swej – chwilowej przecież! - edukacyjnej zapaści.
Dobrze mamusiu – zgadza się wyrozumiale Jasina. A jednak kochane dziecko!
Należy używać brudnopisu, zwłaszcza przy trudniejszych zadaniach, których nie jest się pewnym. Zawsze to powtarzałam – mówi  radośnie Matka.
Bo po co używać później korektora… - brnie nieuważna w geometryczne maliny.
Korektora używają tylko ci, którzy robią coś na oko. Tak powtarza nasza pani – mówi stanowczo Jaś, zabierając się ochoczo tym razem za prostokąt, odmierzony z dokładnością do milimetra, jak należy linijką.
Wobec takiego dictum Matka poczuła się zbędna. I niedokładna. Tak więc chowając wstydliwie korektor za plecy, podreptała w stronę kuchni z żywym zamiarem dokonania korekty wczorajszego rosołu w dzisiejszą pomidorową… ;).


wtorek, 12 stycznia 2016

LULA NA FALMIE, CZYLI POTYCZKI LOGOPEDYCZNE

Lulka jest zapchana – wzdycha Stasina z rezygnacją, zerkając w czeluść gumowego węża za pomocą którego naśladował – zgoda, trochę nieudolnie – słonia, próbując wydmuchać z nienacka powietrze w stronę niczego niespodziewającego się brata. Na szczęście lulka nie działa.
Mówi się RURKA – wytyka bezlitosny brat, odmuchując w czeluść przedmiotu sporu logopedycznego. Faktycznie, bez skutku.
Mama, może naplawisz? – ignoruje młodszy starszego, coś jakby mimochodem  starając się zmienić temat.
Nie umiem – mówi Matka leniwa.
Tludno – stwierdza Junior.
Trudno, trudno się mówi – nie odpuszcza Jasina, który wreszcie bezdyskusyjnie i bezapelacyjnie może być pierwszy w tym braterskim maratonie.
Mnie się łatwo mówi – odparowuje Staś-spryciarza. 
 A zrób taki traktor z ust. Zrób tak, zobacz – trrrrrrrrrrr – tryta radośnie Jasina, przemilczając niecodzienną błyskotliwość brata, plując przy tym beztrosko wokół i nie poprzestając w zachętach:
No zobacz – takie: trrrrrrrrrrrrr – dalibóg, jeszcze chwila, a nastąpi transformacja naszej dzieciny w jakieś cudo techniki rolniczej gotowe odjechać gdzieś – w siną dal – w kłębach dymu radośnie trytając.
Trrrrrrrrr – jak prawie-echo powtarza Jaś.
Tlllllllllll – powtarza mocno przejęty Staś.
Rurka – zachęca nie zrażony Starszak.
Lulka – niesie nie-echo niewyuczalnego Stasiny.
Rabarbar – wczuwa się sadystycznie Jaś.
Barbakan – podbija bezlitośnie.
Matka, może na wyrost dostrzegając element mobbingu i molestowania słownego nad słabszym, wzięła się czem prędzej do przepychania rurki, od której całe zło się zaczęło.
A że potrzeba matką wynalazków – zrobiła to w try miga i radośnie zadmuchała w latorośle.
Już, już, przepchane – gorliwie odwracała uwagę jednego od niedostatków drugiego.
Możecie się bawić – zachęcała, choć doprawdy, w co można się bawić za pomocą takiej rury?
Super! Pobawimy się w farmę – ucieszył się Jaś.
W falmę? – zaperzył się Staś.
Ok, no to w zoo – przymierze logopedyczne zostało zawarte ponad nieszczęsnym er, a radosny słoń zaopatrzony w gumową trąbę-rurę przebiegał radośnie po 50 m wybiegu, wyjąc przy tym niemiłosiernie. 
Tymczasem Matka tradycyjnie popadła w odmęty zamyślenia – bo jak tu gumową lulą bawić się w falmę, no jak? ;)