niedziela, 30 listopada 2014

Libster Blog Award

A dziś znowu nietypowo, czyli kilka słów o mnie.
Jak się pewnie domyślacie, zostałam nominowana do Libster Blog Award przez: 

dziennik-mamy.blogspot.com. Dziękuję:).

Oto moje odpowiedzi:
1. Kolacja w domu czy w restauracji?
Przeważnie w domu (niestety)
2. Ulubiony pisarze i ulubiona książka jego autorstwa.
Tendencyjna jestem strasznie - Bułhakow „Mistrz i Małgorzata”
3. Godny polecenia film lub serial który ostatnio oglądałaś?
„Tajemnica Filomeny” – boski
4. Wakacje w hotelu czy pod namiotem?
Hotel, najlepiej pokój z balkonem :)
5. Czy masz zwierzę w domu, jak tak to jakie?
Nie mam, dzieci wypełniają każdy kąt :)
6. Ulubiony sposób spędzania czasu z rodziną?
Wycieczki, podróże
7. Co najbardziej lubisz w blogowaniu?
Pisanie, dzielenie się „sobą” z innymi, nadzieja, że ktoś znajdzie w tym wpisach coś dla siebie i o sobie :)
8. Co najbardziej lubisz robić, gdy masz chwilkę czasu tylko dla siebie
Pisze bloga :), czytam, działam społecznie

9. Obowiązek domowy, którego najbardziej nie lubisz?
Prasowania, brrrr….
10. Ulubione słodkości?
Czekolada w każdej postaci
11. Trzy cechy charakteru, które cenisz w innych najbardziej i które Cię denerwują.
Lubię: lojalność, szczerość, optymizm.
Nielubię: hipokryzji, zawiści, skąpstwa.

A to nominacja od: 9miesiecymamy.blogspot.com.
Już odpowiadam i dziękuję za pamięć:))).


1. Co podziwiasz w innych ludziach?
Odwagę cywilną chyba najbardziej.
2. Co lubisz w sobie?
Właśnie odwagę, wydaje mi się, że posiadam :).
3. Czy masz tematy tabu, których nie poruszysz na blogu? Jakie?
Sprawy głęboko osobiste.
4. Którą porę roku lubisz najbardziej? I dlaczego?
Lato, się wie:). Bo ciepło i dzień dłuuugi:)
5. Twój smak dzieciństwa to?
Kluski na parze - specjał mamy:)
6. Mała przyjemność, która Cię relaksuje to?
Kawka i książka
7. Twój ulubiony film 
Ostatnio " Tajemnica Filomeny" - polecam!
8. Ulubione danie na obiad 
Schab zawijany
9.Morze czy góry?
Morze :)
10.Czy jest jakaś rzecz, z którą nie potrafisz się rozstać? 
Inetrnet... 
11. Blogi, które czytasz i podziwiasz to?
 Wszystkie z listy blogów, które obserwuję

Uwaga, uwaga!!!!
Nominuję:

Mój zestaw pytań:
  1. Motto życiowe.
  2. życzenia do złotej rybki
  3. Podróż marzeń odbyłabym do…
  4. Osoba, która jest dla mnie wzorem to…
  5. Najważniejszy dzień w moim życiu to…
  6. Gdybym mogła coś zmienić w moim życiu byłoby to….
  7. Sposób na udany wieczór...
  8. Film wszechczasów
  9. Książka wszechczasów
  10. Piosenka wszechczasów
  11. Piszę blog, ponieważ…
 Miłej zabawy :))))))))!!!!!

czwartek, 27 listopada 2014

LIST

Dziś dzień jak nie co dzień, ponieważ zamiast barwnej, przydługiej opowieści będzie krótko i na temat. 
A to głównie z tego powodu, że Matka Wasza (nie w sensie fizycznym, oczywiście) pozostaje w stanie głębokiej zadumy i refleksji.
Powodem owej zadumy i refleksji jest list, jaki Jasina – na entuzjastyczny, dobrowolny całkowicie wniosek naiwnej matki zresztą - odmalował do Mikołaja.
Pozostając w odwiecznym rozdarciu "mieć czy być"  skłaniam się ku pierwszej z dwóch zaproponowanych przez dziecinę opcji, choć już sama nie wiem...
Na wszelki wypadek przejrzę chyba świąteczne oferty kredytowe o najkorzystniejszym oprocentowaniu…;)

Bo jednak radość dziecka ponad wszystko :)))))


 

poniedziałek, 24 listopada 2014

NOCNE TRÓJKĄTY MIŁOSNE

Dziś historie łóżkowe, i to nie byle jakie, bo w miłosnym trójkącie. 
A było tak…
Mamo , mamo – dobiega mych złaknionych ciszy uszu rozpaczliwe wołanie z pokoju Jasia.
Patrzę na zegarek – wybiła 12, godzina, kiedy każda szanująca się księżniczka zamienia się w Kopciuszka
i koniec balu panno lalu, bo tak się jakoś plecie na tym łez padole, że moje dzieci – jak jeden podwójny mąż - po 12 zaczynają się budzić z milionem problemów egzystencjalnych.
No nic nie poradzisz, można wręcz regulować zegarki. Jak mówi babcia Aniela (oby to były prorocze słowa) – kiedyś z tego wyrosną.
Mamo, mamo – jęczy Jaś (dobrze, że wyrósł już – zgodnie ze słowami babci Anieli – z etapu nocnego wydzierania się w wniebogłosy, ku uciesze sąsiadów, szczególnie tych miłych staruszków z dołu, którzy na głośniejszy tylko odgłos stóp dziecięcych pukają rozpaczliwe w kaloryfer, dając nam jakieś tajemnicze znaki).
Co Jasinku, co? – porzucam Himalaje prasowania i rzucam się na pomoc truchtem, wznosząc ręce ku górze. Ręce wznoszę, bo Jasinek od trzech dni śpi na łóżku piętrowym na górze właśnie i w okolicach sufitu będę go koić.
Mamo, mamo – zawodzi Jaś – połóż się ze mną.
No, że ja tego nie przewidziałam, kupując to nieszczęsne łóżko! No, nic, co zrobić, służba - nie drużba, wspinam się po pionowej drabince, w pewnym strachu jednak, układam się obok Jasia, wciąż w strachu, bo czy to łóżko wytrzyma ciężar matczyny plus ciężar jasiowy i nie runie w dół, wprost  w ramiona śpiącego tam od trzech dni Stasia?
Na wszelki wypadek sztywnieję na jednym boku, żeby zbędnym ruchem nie poluzować jakieś śrubki w konstrukcji łóżka i nie spowodować katastrofy w ruchu powietrznym i lądowym jednocześnie.
Jaś zasypia, ja wykonuję podniebny piruet przechodząc nad nim rozkrokiem, potem efektowny ześlizg po drabince i jesteśmy na dole. Dalej, dalej, do prasowania, bo nas 1 zastanie, a wyspać się trzeba również, chociaż te pięć godzin.
Wchodzę na paluszkach do dopiero co odzyskanego dużego pokoju (odzyskanego po przeniesieniu Stasiny do brata na łóżko piętrowe w partie dolne, bo przecież jak tu spać w trójkę z takim rosłym trzylatkiem, można sobie wszystkie części ciała połamać jednocześnie) i z przyzwyczajenia przyświecam sobie telefonem. No, moment, przecież Stasia tu już nie ma – biję się otwartą ręką w czoło! Zapalam więc śmiało światło (ostatni raz zapalaliśmy tu światło po zachodzie słońca 3 lata temu) i dalej, do żelazka.
Mamukiiiiiiiiiiiiiiiiii – po upływie niezbyt długiego jednak czasu stawia mnie na równe nogi - tym razem wrzask - z pokoju Jaśka. No i Stasia zresztą też. Niemal przypalając się żelazkiem gnam w te pędy, tym razem na dół, na szczęście.
Co Stasiuniu, co ci ? – dopytuję.
Piciu – zawodzi Staś.
Lecę więc po piciu, potykając się po drodze o stos zabawek do sprzątnięcia, do kuchni doskakuję na lewej nodze (prawa stopa boli mnie po bliskich spotkaniach z samochodzikiem dziecięcym mocno stiuningowanym), nalewam picie, zalewając nieco podłogę, doskakuję wdzięcznie do Stasia – baza zdobyta, dziecko napojone.
Mamuki, siusiu – mówi napojony i bezlitosny zarazem Staś.
Prowadzę nieprzytomnego Stasinę do kibelka, na którym zresztą przysypia, więc po dłuższej, nieruchomej chwili dochodzę do wniosku, że chyba po wszystkim i półśpiącego zanoszę z powrotem do łóżka.
Mamuki, połóz się ze Stasiom – mówi Staś. No co zrobić?
Kładę się na dole, ciesząc się w duchu, że to jednak na dole i staram się nie zasnąć w perspektywie prasowania i wytarcia zalanej podłogi. A, i zebrania zabawek jeszcze.
Po 10 minutach wstaję cichutko, szczęśliwa, że sen mnie nie znużył, oddalam się na paluszkach –
i masz ci los, coś mi się pokręciło z tego szczęścia odzyskania pokoju małżeńskiego i zamiast – po trzech latach przerwy – zapalić światło w dużym pokoju, naciskam przełącznik w pokoju chłopaków…
Budzą się jak na komendę, jakby tylko na to czekali.
Mamo!!!! – rozlegają się dramatyczne głosy z dołu i góry jednocześnie.
Cicho, cicho chłopcy – próbuję uspokajać. - Śpijcie, śpijcie sobie.
Mamo, połóż się ze mną! – żądają obaj, a ja już wiem, że nie zasną, dopóki nie spełnię ich karkołomnego żądania.
Krótka modlitwa o dar bilokacji nie przynosi skutku, prośby dzieci narastają (pojawia się element mlecznej kanapki – to u Stasia i siusiu – to u Jasia).
Po spełnieniu obu próśb (wiem, wiem, zęby stasiowe – ale co tam, trudno, umyjemy za 4 godziny), wyłączam żelazko, deskę z górą ubrań przeciągam do kuchni, rozmazując na podłodze plamę z napoju, tym razem kalecząc  lewą stopę o stuningowany samochodzik, i przenoszę najpierw Stasia, potem Jasia z jego świeżych wyżyn do pokoju dużego, gdzie odruchowo (no, no, jak to człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego) włączam światło, ku obopólnej, zgodnej, braterskie rozpaczy.
Zerkam na zegarek, jest 1.30.
Sąsiad stuka w kaloryfer, kładę chłopaków na łożu, które kiedyś może i było małżeńskie, ale to było dawno i nieprawda. Padam między nimi, międlona boleśnie za obrączkę przez Stasia. Równocześnie ogrzewam swoimi stopami małe stopy Jasia, po czym zasypiam w pozycji na „matkę-desperatkę w wydaniu nocnym”.
Tak oto historia zatoczyła koło, zatrzymując się bezlitośnie na naszym tapczanie.
Łóżko piętrowe, po powrocie z pracy, zajmie rano mąż.
Kto wie, może chociaż jego modlitwy o dar bilokacji zostaną wysłuchane i zrobi to w sposób dosłowny. Miłych snów, kochani ;).

Źródło: faceandlook

środa, 19 listopada 2014

POPROSI MIKOŁAJA

Tadam, mamy święta! Po czym wnoszę?
Po Stasinie.
Mamuki, chcem wrozke – mówi Staś, patrząc w moja stronę oczekująco.
A że matkę doświadczoną (znaczy mnie) niewiele rzeczy zdziwić potrafi, więc nie dziwię się w ogóle.
Wróżkę Stasiu? A jaką? – pytam jak gdyby wybór wróżek był równie oczywisty, jak  wybór koloru rajtek zakładanych rano.
Latajonocm – odpowiada szybciutko bystry Staś, który – widzę to już wyraźnie – w ostatnim czasie dokonał jakiś istotnych wyborów życiowych, nie informując mnie o tym w ogóle.
Poprosi Mikołaja – uspakaja mnie Staś (czyżby miał podgląd naszych kont bankowych, no może, może). Bo Mikołaj już zaistniał w naszym świecie i w ostatnim czasie prosi się go o muuuultum rzeczy, głownie zbędnych, jak to Mikołaja.
No nie, latająca wróżka… - główkuję szybko – desant lotniczy, nalot dywanowy, dywizjon 303 – pierwsze skojarzenia matki, pozbawionej rozeznania w tematach dziewczęcych z racji posiadanych synów. No niestety – nic nie pasuje do tej układanki.
A gdzie Mikołaj znajdzie taką wróżkę? – podpytuję Staśka.
W leklamie – mówi tonem znawcy mediów współczesnych.
Aaaaa, wszystko staje się jasne, jak drzewko bożonarodzeniowe.
Reklama.
Kiedy więc siadamy wieczorem przy rybce mini-mini z uwagą śledzę swoje dziecko mniejsze, zanurzone – jak się okazuje, po szyję  -  w marketingu dla najmłodszych.
A oto jest i wróżka. Ta latająca! Jest, jest i lata!
Stasina wyraźnie się ożywia:
Chcem wrozkem – powtarza radośnie, wpatrując się w plastikową panienkę.
Bo lata – precyzuje, uprzedzając pytanie  matczyne powiedzmy, że mocno naciąganym argumentem męskim.
I dalej popłynęło z prądem w niepokojące rejony:
Chcem to – oznajmia Staś, kiedy radosny pyzaty Mikołaj pojawił się po raz kolejny na ekranie, tym razem z nowym zestawem zabawek.
Chcem Barbi – bezbłędnie powtarza Staś. – I konika – dodaje trzeźwo, bo Barbie rzeczywiście pomykała rączo na rączym koniku wyposażonym w obłędnie długą grzywę, o którą pewnie zaraz się to biedne zwierze zabije. Albo przewróci w najlepszym razie
Poprosi Mikołaja – uspakaja mój zaniepokojony wzrok.
A Ken ? – dopytuję, bo Ken stał obok jak wół, i wpatrywał się w Barbie (a może w konia?) jak wół właśnie. W malowane wrota.
Kena nie – Staś stanowczo odrzuca kandydaturę  smagłego bruneta z szerokim uśmiechem.
Nie poprosi Mikołaja – uściśla.
O, tego nie – mówi mój mały konsument na widok zestawu broni białej dla najmłodszych.
Ale już zdecydowanie ożywia się przy głowie (tak, tak, samej głowie) lalki, Roszpunki chyba z gigantycznym włosiem do czesania. I całym zestawem spinek.
Chcem, chcem – podskakuje podekscytowany – chcem…. Eeee… chcem głowe. I włoski – moje dzielne dziecko z gracją wychodzi ze spotkania z bliżej niezidentyfikowanym obiektem praktyki fryzjerskiej.
Poprosi Mikoałaj – znów uspokaja mój niepokój o stan przedświątecznych finansów.
Z propozycji reklamomowo-mikołajowych nie zainteresował Stasia zaś zupełnie: zestaw żołnierzyków, zbiór małych gumowych potworków w koszach na śmieci, kolejka i samochodzik zdalnie sterowany, ani transformersy, ani starwars power coś-tam. O helikopter również Mikołaja nie poprosi.
Przy kolacji Staś powraca do urwanego wątku świątecznego.
Chcem wrózke poprosi Mikołaja – mówi na jednym wdechu.
Dlaczego wróżkę? – postanawiam jednak zgłębić temat upodobań mojego – było, nie było – syna.
Wróżka jest serdeczna– uzasadnia ładnie Staś. – I lata.
Helikopter też lata – podsuwam jednak inne rozwiązanie.
Ale buczy – słusznie kontrargumentuje Stasina.
Albo głowem – przypomina sobie.
I włosy – podsuwam?
I włosy – zgadza się Staś łaskawie – włosy są miłe.
I konika z włosami – coś tam jeszcze wyrwało się z zakamarków pamięci stasiowej.
Ale Stasinko, to takie zabawki dla dziewczynek trochę – próbuje naprostować ścieżki stasiowe w duchu wychowania tradycyjnego.
Nie robię jednak wrażenia na Stasiu.
Staś będzie dziewczynkom - informuje mnie spokojnie. - Poprosi Mikołaja.

I jak gdyby nigdy nic wraca do kolacji, pozostawiając matkę w niemym przerażeniu świątecznym ;).

W POSZUKIWANIU LATAJĄCEJ WRÓŻKI....

sobota, 15 listopada 2014

AUTORYTET NA SPALONYM

Czy ja już pisałam, że Jaś jest zapalonym piłkarzem?
Jeśli nie, to już prostuję: Jaś jest zapalonym piłkarzem.
Zapalonym, i to jeszcze jak!
Oczywiście zapalenie Jasia w temacie piłkarskim odbywa się kosztem jego nie-młodych-już rodziców.
Jakie to koszty, zapytasz? O, przeróżnej natury, że o kilku jego elementach tylko wspomnę: karty Ligi Mistrzów zbierane już 3. sezon (przypomnę, ze paczka kosztuje prawie 5 zeta, o zestawach specjalnych nie wspomnę), karty okazjonalne wystawiane na allegro (cudowna karta z Messim nabyta w całkowitym zaćmieniu umysłowym rodziców pod wpływem szczerych łez dziecięcych jasiowych za 40 zeta plus koszty przesyłki), szeroki wachlarz tekstylny: zestawy strojów piłkarskich typu „w poprzek przez świat” (Lewandowski, Neymar, Kaka, Honda), koszulki klubowe (Legia, Barca, PSG – co tam w tej szafie obok siebie nie wisi!), zestaw obuwia godny szanującej się szafiarki (korki, turfy, halówki) plus liczna galanteria (getry, rękawice piłkarskie, ochraniacze) oraz artykuły okolicznościowe, luźno związane z tematem (kubki, gazetki, plakaty, długopisy, zeszyty, bidony).
Istnieje również aspekt nie mniej kłopotliwy w postaci tzw. logistyki rodzicielskiej. Treningi (3 razy w tygodniu), sparingi – co sobota, czasem – o zgrozo – co sobota i niedziela, zebrania, konsultacje, oooooo!
A żeby nie było, sparingi to wyjazd na cały dzień, np. do Skierniewic, do Radomia, do Łomianek – a tam 5 godzinny turniej, żegnaj więc, żegnaj odpoczynku weekendowy, którego wyczekiwaliśmy jak kania dżdżu już od wczesnych poniedziałkowych godzin porannych.
No więc, co zrobić, co poradzić – pasja to pasja, dziecko to dziecko, nie ma co narzekać, tylko cieszyć się, bo dobrze, ze dziecko ma pasję.
I cieszymy się z mężem – naprawdę – cieszymy się, jesteśmy szczęśliwi, nawet w tych Skierniewicach i Łomiankach szczęście nas nie opuszcza.
Bo pasja to nie tylko wydatki (materialne, czasowe, energetyczne), ale i zyski nie małe, szczególnie w tych komputerowo-smartfonowych czasach. I duch się buduje w młodym człowieku, i kręgosłup moralny i…
No właśnie, kręgosłup moralny, przystańmy tu na chwilę w pogoni naszej opowieści.
Kręgosłup i budujące go autorytety.
Bo ad rem: o autorytecie chcę tu dziś opowiedzieć.
Dokładniej: o autorytecie piłkarskim Jasia, który spadł na nas dość niespodziewanie, a przez to całkiem mocno, wprowadzając w nasz świat pewien chaos i zakłopotanie.
A była to środa. Jasiek wpada jak torpeda po treningu. 
Mamo, mamo, na przyszłym treningu zagra z nami reprezentant Polski, prawdziwy reprezentant Polski, będzie nam pokazywał różne sztuczki, Ale fajnie, ale fajnie – podskakuje na jednej nodze, zupełnie jakby nie biegał przed godzina bez przerwy w te i nazad za piłką.
Ach, ta jasina radość bezcenna!
No i ten reprezentant, matko jedyna! U nas, reprezentant, kto, kto na Boga?
Kiedy Jasio ochłoną, wziął szybki prysznic (tak, tak, kochani, piłkarze, nawet małoletni, biorą tylko szybkie prysznice) i zasiadł rumiany jak pączek między nami, emocjonując  się dalej:
To będzie reprezentant. To znaczy były reprezentant. Teraz jest działaczem (kim, kim??? Czy w ustach mojego dziecka o to pojawił się podstawowy zwrot ze słownika pojęć piłkarskich? No ni chybił – tak!).
Nazywa się Krzysztof Męczyński – relacjonował dalej Jasio.
Męczyński, Męczyński? Nie znam, pierwsze słyszę, Męczyński na pewno?
Może Citko, albo Żuławski? Takie nazwiska tłuczą się po maminej głowie jako przedstawiciele reprezentacji z lat poprzednich? A może nie…? W każdym razie żaden Męczyński w zakamarkach zawodnej maminej pamięci nie kołacze 
się absolutnie. 
Tłucze, nie tłucze, faktem stało się jednak, że pan Męczyński zadomowił się na tyle mocno w świadomości  jasinej, że towarzyszył nam cały wieczór, zjadł z nami kolację, ba, w radosnym trójkącie odrobiliśmy nawet lekcje z polskiego i matematyki. 
Nie, nie, nie to że mi to przeszkadzało. Absolutnie, a nawet wręcz przeciwnie. Autorytet sportowy na miarę reprezentanta Polski był jak najbardziej pożądany dla rozwoju młodego chłopca z powodów oczywistych, więc pewnie, jak najbardziej, zapraszamy, wszystkie ręce na pokład!
Ale że mama jest osobą dociekliwą, by nie powiedzieć po prostu – ciekawską, zanurzyła się w nieprzebrane fale domowego wi-fi, płynąc wdzięczną żabką na spotkanie z tajemniczym jednak co nieco panem Męczyńskim. No i doszło do spotkania, niestety, oko w oko, czy raczej oko-tekst.
I co moje drogie matki, co ja w tych falach nieprzebranych znalazłam? Otóż znalazłam prawdziwą twarz pana Męczyńskiego, oooo, daleką od tej hagiografii spisanej w naszej wyobraźni (z wydatną pomocą Jasia) pismem równym i pewnym.
Twarz pana Męczyńskiego okazała się twarzą po przejściach i to po jakich!
Zacznijmy od korekty.
Pan Męczyński to wdzięczna forma jasina niejakiego Krzysztofa Merczyńskiego.
Pan Krzysztof Merczyński, jednodniowy heros wyobraźni jasinej, potencjalny kandydat na wzór wychowawczy, sportowy i wszelaki inny.
I rzeczywiście, tu Jaś się nie pomylił, spotkał pana Krzysztofa w życiu epizodyczny co prawda moment reprezentowania Polski w piłkarskiej drużynie narodowej (może zresztą na ławce rezerwowych?), ale jednak fakt to fakt. 
No bo niby tak, niby wszystko się zgadza, niby wychowanek KS Drevex, w którym spędził większość piłkarskiej kariery.
Wszystko ładnie-pięknie, w Ilidze 
zadebiutował jako zawodnik Siarki Zagłębie, w której spędził rundę wiosenną sezonu 2000-2002. A nawet – o proszę - wywalczył z nią awans do ekstraklasy i dotarł do finału Pucharu Polski.
W 2004 został nawet zawodnikiem holenderskiego SV Bund
, w którym występował zdobywając w tym czasie nie byle co, bo Puchar Holandii!
No matko, matko jedyna – no jaki zbieg okoliczności, że los nam taki skarb podsuwa na tacy, na talerzu i w ogóle wpycha w ramiona, tylko brać.
Wróćmy jednak do lektury, której Jaś się dopomina: po powrocie do Polski ponownie reprezentował barwy…
I już miałam porzucić tę pasjonującą lekturę, uspokojona i  zaspokojona w ciekawości macierzyńskiej. A tu masz, talerz okazała się dziurawy, miska bez dna, a taca deską do trumny. Bo oto dwa ostatnie zdania, na które matka niepotrzebnie wzrok dociekliwy spuściła, brzmiały jak następuje -  trzymamy się foteli, klawiatury, myszki i bezprzewodowego Wi-Fi -  w październiku 2010 roku został oskarżony o ustawienie meczu RKS Koszalin!
A w grudniu 2012 został – no, nie, nie wierzę - zdyskwalifikowany za korupcję przez Komisję Dyscyplinarną PZPN!!!!
Tu zapada kłopotliwe milczenie.
No nie, nie, nie, to nie może się tak skończyć. Wobec takich kosztów przeróżnej natury, wyrzeczeń weekendowych w Siedlcach, wydawaniu ostatniego wdowiego grosza na paczkę kart Ligi Mistrzów i wycieraniu łez dziecięcych po kolejnej przegranej reprezentacji Polski pan Męczyński taki numer nam wycina????
Oczywiście nie doczytałam Jasiowi dwóch ostatnich zdań (i oczywiście nie z powodów wymienionych powyżej), pozostawiając go w bezpiecznej krainie Męczyńskiego Krzysztofa, króla wślizgu i fantastycznego driblingu (czymkolwiek by to nie było). Facet – było, nie było – nie istnieje.
Swawolna fantazja matczyna spakowała mu walizki i wysłała na kontrakt do
Tureckiej Republiki Cypru Północnego, gdzie przebywać ma dożywotnio, jako sprawdzony i uznany napastnik (???), a  gdzie piłka nożna od ponad pół wieku nieprzerwanie tkwi w głębokim kryzysie (wiem z Internetu).
Cóż, właściwy człowiek na właściwym miejscu ;).

P.S. Nazwy klubów, pozycji zajmowanych na boisku, czy trików piłkarskich są przypadkowe i pochodzą wyłącznie z wyobraźni matczynej, która ni w ząb nie jest ich w stanie spamiętać, co więcej, w ogóle się nawet nie stara.
A tymczasem rozgromiliśmy Gruzję 4:0 i tego się trzymajmy
:).


poniedziałek, 10 listopada 2014

MOJE MĄDRE DZIECKO

Mamuki, ile ma lat ? – pyta bezceremonialnie Staś („mamuki” to ja w dialekcie stasiowym, co ciekawe zawsze w 3 osobie liczby pojedyńczej, nie wiedzieć czemu zupełnie).
Ile mam lat, matko, płoszę się natychmiast. Tyle, że nie wypada już o nie pytać. Zachowuję jednak fason i zimną krew.
 Osiemnaście – odpowiadam bez mrugnięcia okiem.
Osiemnaście – powtarza zadowolony Staś, który uwielbia cyfry, liczenie i wszelkie okoliczności z nimi związane.
Osiemnaście – powtarzam ja, aby dziecko dobrze zapamiętało i więcej kłopotliwych pytań matce nie zadawało.
Mamuki, ile ma lat?  – ponownie pyta niezłomny Staś, który najwidoczniej wychodzi tu z jakże życiowego założenia, że kto pyta – nie błądzi.
Osiemnaście – powtarzam, opanowując się niezmiennie.
Jesteś małym panem? – upewnia się Staś, może pod wpływem ideologii gender, kto go tam wie, to bystre dziecko.
Jestem – odpowiadam odruchowo, gryząc się w język po chwili (choć przy tej męskiej trójce niewiele się pewnie pomyliłam i zaraz lecę sprawdzić, czy aby nie rosną mi wąsy), ale nie zdążę się poprawić, bo Stasina kontynuuje niezrażony wątek antropologiczny:
I rosnies duza? – drąży.
Nie Stasieńku, nie rosnę duża. Ty rośniesz duży – uśmiecham się z miłością do mojego naprawdę dużego 3-latka.
Staś nie rośnie duzy, Staś rośnie maly – prostuje Staś z uporem księgowego (do kogo to dziecko się wrodziło z tą matematyczną dociekliwością, w domu po horyzont sami humaniści!).
Cy mogem popychać dzieci? – bezpiecznie zmienia temat Staś.
Nie, Stasieńku, nie możesz popychać dzieci – domyślam się, że chodzi o dzieci z przedszkola.
Popychanie jest brzydkie - precyzuję bez cienia wątpliwości - mam nadzieję - przyszły stosunek Stasia do tej przykrej (choć nie dla niego pewnie) czynności.
Cy bicie łyskom jest ładne? – drąży niezachwiany w swej logice Staś. O, o biciu łyżką jeszcze nic nie słyszałam.
A kogo Stasiu bijesz łyżką? – pytam niepewnie.
Ciociem – odpowiada rezolutnie.
Dlaczego bijesz ciocię łyżką? – pytam mocno już zaniepokojona.
Bo Staś nie lubi klupniku – uzasadnia znów bardzo logicznie.
No cóż, zawsze jest to jakiś argument, jednak przyzwoitość matczyna każe mi szybko wyprostować pokrętne ścieżki stasiowego wyobrażenia sprawiedliwości, czy też wyrażania niechęci w związku z otrzymaniem nielubianej potrawy na obiad. Trzeba, trzeba – toż to dziecko gotowe za lat kilkadziesiąt obić łyżką kelnera, jeśli przyniesie mu akurat danie, którego Staś – ze znanych tylko sobie powodów – nie aprobuje.
Dziecko wysłuchuje pouczeń matki jednym uchem.
Pamientaj, stalaj się jeść sam – podsumowuje moje wynurzenia.
I buty sam zakładaj, nie ciocia – przez chwilę stajemy tak oto oko w oko z przedszkolnymi metodami wychowawczymi.
I siusiu wołaj – kończy ten wątek Staś.
Biorę go na ręce i zanoszę do łóżka. Stasinek dzierży pod pachą kocinkę, nieodłączną towarzyszkę snu. 
A tata mówił rano do Stasia, zobac Stasiu, dzisiaj jest bzytka pogoda – Staś zahacza o bezpieczny temat meteorologiczny, który ponoć sprawdza się w każdej sytuacji.
I była brzydka? – pytam.
No, była – prawdomówny i ziewający Staś zgadza się bez oporów.
Jesteś taka milutka – Stasiek wtula w moją szyję swój mały, puchaty łepek. Obejmuję go mocno. Boże, jak on pachnie, niech się milion dolarów schowa w mysią dziurę! Tak chyba właśnie pachnie czysta miłość - każda mama wie, o czym mówię :).
Jesteś taka milutka – mruczy Stasina dyndając kocinką przy moim udzie - I mas osiemnaście lat.
Moje mądre dziecko :).


A to Stasina 5 minut później... ;)

środa, 5 listopada 2014

WIKTORKOWE POTYCZKI JĘZYKOWE

Dziś historia o Wiktorku, dziecku „pożyczonym” od przyjaciółki Ani (za jej wiedzą i zgodą, żeby nie było). Dziecko pożyczyłam na okoliczność omówienia ważkiego tematu, który - być może - zatruwa życie wielu innym rodzicom w sposób przykry, wywołującą często niepotrzebną, uwierzcie mi, konsternację czy rumieniec zażenowania.

Otóż chodzi o przekleństwa, wulgaryzmy, czy wyrazy niecenzuralne w ustach naszych wypieszczonych i wypucowanych malutkich pociech. Dlaczego do omówienia tego smutnego wątku używam więc Wiktorka a nie Jasia, czy Stasia (prawdę mówiąc Stasia trudno byłoby uwzględnić w tym temacie, choć rozgadał się ostatni niemiłosiernie, o czym pewnie kiedyś tu jeszcze napiszę, zadręczając zmęczonych rodziców lawiną słów i pytań, często wręcz natury eschatologicznej) ?
Bo szczęśliwie problem ten nas – dotychczas przynajmniej - nie dotykał, a Wiktorka, a szczególnie jego biedną, nieodżałowaną mamę jak najbardziej, niestety.

Skąd biorą się wulgaryzmy w tych małych, niewinnych główkach, mogę się jedynie domyślać: podwórko, przedszkole, podsłuchany dialog miłych starszych panów w drodze do domu, siarczysta rozmowa sąsiadów za ścianą i zbiera się – ziarnko do ziarnka - cały bagaż doświadczeń słownych. I rozprzestrzenia się to jak ospa – czerwonka, dalej.
Dlaczego nie dotyczy ten problem Jasia (że o Stasiu nie wspomnę)? Bo Jaś okazał się na tę przypadłość wyjątkowo – o dziwo – odporny. Przychodzi czasem do mnie, w tych swoich świadomo-nieświadomy 7-u latach i konspiracyjnym szeptem zwierza się:  Mamo, mamo, bo Patryk powiedział brzydkie słowo – jego małą buzię oblewa intensywna czerwień. – Brzydkie słowo na k!

Ciociu, ciociu i na ch – konspiracyjnym szeptem włącza się Krzyś, przyjaciel Jasia ze szkolnej ławy, piąty mieszkaniec (nie, nie, nie jest to żadna przesada) naszych czterech kątów – I na cho - pełen zgorszenia wykrzywia usta Jaś. Tak więc to mniej więcej wygląda z „tymi sprawami” u nas.

Zdecydowanie inaczej zaś „te sprawy” wyglądały u Ani i jej synka Wiktorka. Wiktorek, rozkoszniak lat 5, przedszkolak grupy II, rezolutny , śmiały nad wyraz, jak i nad wyraz wygadany (w tym przypadku – niestety). Ania, kobieta stateczna, nauczycielka języka polskiego w gimnazjum (o zgrozo w kontekście całej opowieści), wielbicielka literatury i pasjonatka miejscowej biblioteki, podnosząca statystyki tej ostatniej w tych niewesołych dla czytelnictwa czasach o 100% bez mała. Wiktorek do biblioteki tej przez swą gorliwą mamę zapisany został już w wieku 3 lat. Ale ta szczepionka okazała się za słaba wobec czającego się wirusa…
Wiktorek wpadł jak śliwka w kompot. A dokładniej, wpadł w tzw. złe kręgi słowne, a jego szybka i przewrotna pamięć złe kręgi przypieczętowała. Bo otóż pewnego pięknego, majowego, słonecznego dnia Wiktorek zaczął… przeklinać. I żeby jeden wyraz tylko, przypadkiem. Ależ skąd, on to robił metodycznie, z pełną premedytacją, pastwił się nad swą biedną matką, głuchy na wszelkie argumenty i łzy matczyne.
Czego tam w tych małych usteczkach nie było: i na k, i na ch, tak że cho przy tym wszystkim wydawało się łopotem skrzydeł motyla.
I co tu robić, co tu radzić nad tym Wiktorkiem nieszczęsnym? Czy jakieś czary odczyniać, czy do pieca na trzy zdrowaśki; konsylium koleżeńsko-rodzinne myślało, rodziło i nic wymyślić nie mogło….
Z tymi radami było też o tyle trudno, że Anna należała do wąskiego grona tzw. matek świętych. Co to oznacza, pytasz nieśmiało, świadom własnej ułomności? A to oznacza, że Anna głosu na Wiktorka nigdy nie podniosła, że cierpliwie tłumaczy, objaśnia, daje przykład, nie ciągnie, nie pogania, nie zbywa. Nic a nic, naprawdę, znamy się 25 lat, więc słowo daję. No i masz, taki owoc dało to wychowania, no, złośliwość losu.

Po blisko 2 miesiącach walki z tą przykrą dolegliwością metodami nieinwazyjnymi (pogadanki, przykłady z życia wzięte, książeczki tematyczne, godziny żmudnych tłumaczeń) Anna poddała się i sięgnęła po metody zdecydowanie cięższego kalibru, po metody twarde, uświęcone tradycją wielu pokoleń, albo po prostu zwykłą ludzką bezsilnością i zmęczeniem. Otóż Anna zagroziła Wiktorkowi w sposób tak kategoryczny, że nie pozostawił on cienia nawet nadziei na to, że groźby swej nie spełni, a cała ta gadanina jest czcza i bez pokrycia w złocie, jak porządna waluta porządnego kraju.
Otóż Anna zagroziła, że jeśli Wiktorek jeszcze raz, kiedyś, kiedykolwiek użyje któregoś z arsenału słów zakazanych (nie wiem, czy w tym momencie zacytowała je dla jasności dziecięcej, oszczędziłam jej konieczności podania tych krępującej ją zapewne szczegółów) to Anna, Anna własnoręcznie zaprowadzi go do kąta, gdzie odstoi z podniesionymi rękoma minut 5, po minucie na każdy rok życia (o bezcenna supernianiu, czy raczej jej modyfikacjo, tak oto utknęłaś w umysłach milionów matek polskich w sposób stały i niemożliwy do wyrugowania). I już koniec, szlus i kropka. Tak będzie.
Wiktorek spojrzał na mamę nieco zdziwiony, jednak przyjął wyrok bez zbędnych protestów czy apelacji. Nastał okres nerwowego oczekiwania…

Okres ten trwał równo dzień, a nawet niecały, bo ostrzeżenie padło porą wieczorową w poniedziałek, a już o 16 we wtorek, po powrocie z przedszkola soczysta, okrągła k wyskoczyła z ust wiktorkowych i potoczyła się wprost w uszy mamine. Tego było dość. Matka święta konsekwentna pociągnęła swe niesforne dziecko i stać mu kazała w kącie całe 5 minut, bacząc, by chociaż część tego czasu miał ręce wzniesione ku górze. Oj, co się działo w tym kącie, tu oszczędzę Wam szczegółów. Napiszę tylko, że lały się łzy wielkości grochu (z obu stron), padały miliony obietnic (pewnie bez pokrycia), zaklęć miłosnych i gróźb karalnych (te ze strony Wiktorka). 5 minut rozrosło się więc do 15, o podniesionych rękach (całe szczęście) zapomniano dosyć szybko.
W każdym razie kara została odbyta, dziecko zalane łzami i złamane skruchą rzuciło się w ramiona matki, ta zaś przystąpiła do ostatniej pogadanki umoralniającej, najeżonej drastycznymi przykładami, jak to kończą ci, których brzydkich słów używają i czy Wiktorek chce koniecznie – ich śladem – przebywać w zakładzie karnym, być porwanym  przez Baba Jagę i spać przez 100 lat, jak Śnieżka. Wiktorek zdecydowanie nie chciał. Przysięgał też na głowę matki (!), że już nigdy, że nie powie, zapomni, że obiecuje. Matka szczęśliwa objęła swe dziecko objęciem dydaktycznego tryumfu, szepcząc mu do uch: Pamiętaj Wiktorku, takich słów używaj tylko złe osoby, brzydkie osoby…       Wiem mamusiu – chlipną żałośnie Wiktorek – takie ch…  (liczba kropek po literze ch nie jest tu bynajmniej przypadkowa).
I tak oto matka osiwiała w jednej minucie, ku szczerej radości własnego dziecka, które stwierdziło, że wygląda zaj……. (tu liczba kropek również nie jest przypadkowa).
Dobranoc ;).

 źródło: http://animowany.pl/


sobota, 1 listopada 2014

AKT WIARY O PORANKU

Hej, hej, rodzicu ateisto, rodzicu agnostyku, rodzicu wierzący-niepraktykujący i Wy wszyscy wątpiący, a raczej nie mający czasu i ogólnie nie zabiegający jakoś specjalnie o wejściu do Lepszego ze Światów już dziś i w tej chwili koniecznie. Witajcie, witajcie kochani w mojej opowieści.

Babcie. Instytucje niezbędne, ważne, często fundament  komórki społecznej zwanej rodziną z małym dzieckiem. Ci, którzy korzystają wiedzą o czym mówię.
Oczywiście, babcie zawsze wiedzą lepiej, zawsze zrobią po swojemu, zawsze zignorują Wasz zakaz dawania dzieciom czekolady/chipsów/ciastek, z mysiej dziury wyciągną za mały sweterek, za duże buty, dziurawe rajstopki, które upchnęliście tam w nadziei (próżnej i płonnej), że babcia nie dotrze i nie znajdzie. Babcia znajdzie zawsze i przebierze Wasze nieświadome dziecko w to coś, co zostało schowane, argumentując, że ładne, że ciepłe, że szkoda, że w sam raz, że nie uwierzysz, co znalazłam!
Jakie babcie są, każdy wie – nie ma co narzekać, bo przy tych wszystkich niedoskonałościach pozwalają nam w ogóle funkcjonować w świecie dorosło-zawodowym więc zyski przerastają straty o 1000%. Choć straty odnotowujemy również…
Nie inaczej jest w kwestii religii. Babcie – jak to  babcie - religijne są głęboko, religijnością tradycyjną, żarliwą, maryjną głównie i ludową. Szczególnie babcia Aniela ma pod tym względem żyłkę – rzekłabym nawet – misyjną. Szczególnie na polu młodszego pokolenia, a na tym polu pozostają niestety już tylko nasze dzieci, czyli babcine wnuki.

Jaś, dumny uczeń klasy I, głównie – nie oszukujmy się - z powodu nacisków pani katechetki chadza do kościoła w miarę regularnie, choć nie koniecznie na msze dla dzieci, bo te po pierwsze z dziećmi niewiele mają wspólnego (poza większą ich ilością o tej porze w Domu Bożym) a po drugie, czy raczej po pierwsze w tych godzinach na nieszczęście uczęszcza na zajęcia pływania. Na ogół chodzimy więc o 17.30, kiedy to dzieci raczej przebywają poza Kościołem, ale starsze osoby wręcz przeciwnie, co skutkuje naszym subiektywnym odczuciem, ze niekoniecznie znajdujemy się na nabożeństwie, co raczej na oddziale geriatrycznym (przepraszam, przepraszam, przepraszam, ale ZAWSZE mam takie myśli, nic nie poradzę).
Jaś na obie msze reaguje podobnie – początkowo była to głęboka niechęć, później faza buntu (ze zniecierpliwieniem oczekiwał na moment „zbierania na tacę”, obwieszczając konspiracyjnym szeptem: Mamo, zapłać temu gościowi i wychodzimy….), aż po rezygnację i zapadanie w stan letargu, wybudzając się z niego w okolicach ogłoszeń duszpasterskich.
Tak więc Jaś się wdraża, ku radości babć, oczywista.
Staś się jeszcze wdrażać nie powinien. Bo jest za mały, by wdrażać go w cokolwiek, powiesz drogi Czytelniku (poza aplikacjami na tablecie Jasia, w które wdraża się sam z dziką radością). A nie, a właśnie że nie, nieprawda. Staś się wdraża i to jak jeszcze!
Taka sytuacja: biegam rano jak szalona, mąż już wyszedł, Jaś do szkoły, Stasiek przeziębiony w domu. Biegam, miotam się, zaraz wychodzę do pracy, zakładam spodnie, zjadam śniadanie, wycieram nos, pakuję Jasia. I w pewnym momencie: Mamo, nie nauczyłem się modlitwy, nie nauczyłem się modlitwy – zawodzi Jaś rozpaczliwie, bo pamięć zawodzi go na każdym kroku, a już szczególnie ta pamięć, dotycząca nauki. Ta najczęściej.
Czekaj, dziecko czekaj – charczę z szafy, poszukując nie wygniecionej bluzki – dawaj, dawaj książkę. Długa ta modlitwa?
Na szczęście nie długa, w 10 minut zdążymy. Akt wiary – więc szybko, powtarzamy: Wierzę w Ciebie, Boże żywy – echem potwierdza moje słowa Jaś. Zerkam nerwowo na zegarek – babci nie ma, babci nie ma, miała być 15 minut temu, nie ma, nie ma, a ja już muszę wychodzić… Twe słowo mylić się nie może – z satysfakcją kończy Jaś.
Oj, może, może, szczególnie co do punktualnosi babcinej. Jest, jest wreszcie! Wchodzi babcia Aniela. Obarczona już od progu podręcznikiem do religii dostaje zadanie odpytania Jasia.
Ach, że wy nie widzieliście tego blasku w oku, tego zachwytu, ach!
Babcia przystępuję do zadania z całą powagą, smaga moje biedne dziecko tymi czterema linijkami jak rzemieniem – i jeszcze raz, i jeszcze raz. Z własnej inicjatywy proponuje – jako gratis – opanowanie Aktu Żalu. Nie, nie, mamusi, nie, nie, nie ma co dziecka przeciążać.
- Wierzę, coś objawił Boże – deklamuje smętnie Jaś po raz 10 w duecie z babcią.
Twe słowo mylić nie mozeeeeeee - dorzuca z drugiego pokoju nie Jaś, a Staś…
Babcia zamarła. I oniemiała ze szczęścia. Słyszysz, słyszysz – krzyczy do mnie z wyrzutem matki nie wtajemniczającej dzieci w sposób dostateczny, a nawet nie mierny – widzisz, dziecko się nauczyło, dziecko się nauczyło!
Zamykając już drzwi słyszę, jak babcia nakazuje chłopcom ustawić się w rzędzie i deklamować modlitwę wspólnie – jeden wers Jaś, drugi wers Staś, jeden wers Jaś, drugi wers Staś...
Próbuję się mimo wszystko nie denerwować. Zadzwonię do niej z pracy, spróbuję ją jakoś powstrzymać, choć mój Boże w Trójcy jedyny, prawdziwy – kogo ja oszukuję, że posłucha?????

A Zosia (tak, tak, tak z pracy) opowiadała ostatnio, że kiedy miała 5 lat i jej starszy brat uczył się „Elegii o śmierci Ludwika Waryńskiego” i nie mógł jej ni w ząb i widelec spamiętać, ona nauczyła się w trzy sekundy i deklamowała cały dzień, ku rozpaczy rodziców zaangażowanych wówczas w działalność „Solidarności”.
To się nazywa: znak czasu ;).