piątek, 27 lutego 2015

PROSZĘ PAŃSTWA, ANNO DOMINI 2015 SKOŃCZYŁ SIĘ U NAS KOMUNIZM


Ja też chcę – mówi kategorycznie Jaś, wskazując palcem czekoladowe jajko-niespodziankę, nadziane jakimś skarbem ciężkostrawnym, które ściska w swych łapkach Staś.
Nie dam – mówi Młodszy, nauczony od pierwszych chwil życia walczyć o swoje i zapobiegliwie uciekać, nawet wtedy, gdy go nie gonią. Matka się stropiła, po raz setny tego dnia.
 Kupiłam tylko dla Stasia – tłumaczy się w niepotrzebnym odruchu szczerości.
Przecież ty już wyrosłeś z jajka niespodzianki – argumentuje głupio, bardzo głupio nawet.
Ale mam dla ciebie popcorn – oświeca Matkę niczym grom z jasnego nieba ostatnia deska ratunku, którą wygrzebuje z dna olbrzymiej torby na zakupy.
Popcorn? – ożywia się momentalnie Staś, porzucając szybciutko myśl o ucieczce z czekoladowym faberge.
Ja też chcę! – deklaruje głosem nie przyjmującym sprzeciwu.
Kupiłam tylko dla Jasia - tłumaczy się w niepotrzebnym odruchu szczerości Matka, stropiwszy się po raz sto pierwszy tego dnia.
Ty masz przecież jajko… - sugeruje następnie nieśmiało wyjście z tej niezręcznej sytuacji.
Nie chcem jajka – bez żalu ciska Staś to, o co przed chwilą dałby sobie krwi utoczyć.
Chcem polkom – wskazuje w oskarżycielskim geście palcem na niebieską torebkę pełną drogocennych ziaren.
Moje, nie dam!  – z satysfakcją wykrzykuje Jaś, napawając się słodką zemstą i jeszcze słodszym postawieniem na swoim. Atmosfera się zagęszcza, słodka zemsta kapie z sufitu.
Przebiegła Matka doświadczona przejmuje jednak cenną torebkę w momencie kulminacyjnym tzw. zawiązania akcji, kiedy to Jaś gotów jest do ucieczki w najciemniejszy kąt mieszkania i połknięcia torebki z cenną zawartością, byleby tylko nie dostała się ona we wrogie ręce, Staś natomiast przyjmuje pozycję bojową, zamierzywszy się w stronę brata zebranym z podłogi czekoladowym jajkiem.
 Pogodzeni nad wspólną miską, wyjadają popcron w milczeniu, jeden drugiemu patrząc na ręce i odliczając spożywane ziarna, a te nieparzyste dzieląc na pół. Tak oto rewolucyjne égalite i socjalistyczne hasła równości  klas wprowadzone zostały w życie po cichu i bez zbędnego szumu, a na oczach Matki dokonała się historia, nie po raz pierwszy zresztą i nie ostatni pewnie.
Chłopcy, mam dla was cukierki – mówi radosna babcia Krystyna od progu.
Hurrra – szturmują nieświadomą, mimo wieloletnich już przecież doświadczeń, babcię niefrasobliwą w progu. No cóż, nie zawsze i nie wszędzie historia vitae magistra est. A na pewno nie u nas.
On ma czerwony – zauważa trzeźwo Jaś.
Ja też chcę czerwony! – żąda, gotów się obrazić.
Ja mam czerwony! – cieszy się Staś.
Nie dam, nie dam! – wykrzykuje Junior, przygotowany już do walki lub ucieczki, machając bratu przed nosem czerwonym papierkiem, niczym sztandarem na barykadzie.
Ale Jasiu, zielony też jest fajny – próbuje bez nadziei tłumaczyć Matka.
Nie jest – stwierdza kategorycznie Jaś. Za nic nie chce powiedzieć dlaczego.
Albo mamy zielony, albo czerwony – ogłasza kolejny manifest braterski, spisany chyba tej nocy przez obu rewolucjonistów , kiedy pogrążeni w zasłużonym niebycie rodzice nie przeczuwali nawet, że oto pod ich dachem wykuwane są tezy rewolucji kwietniowej.
Cukierki w obecności przedstawicieli Komsomołu rodzinnego przekrojone zostały na pół, bracia otrzymali po połówce każdego koloru, sprawiedliwości społecznej stała się zadość, a papierki zgodnie wyrzucono do kosza. Fakt, że ich zawartość była dokładnie taka sama nie ma tu większego znaczenia, bo jak wiadomo nie od dziś, każda rewolucje zjada swoje dzieci równo i sprawiedliwie.
Fajna książka, cieszę się – mówi Jaś, ściskając kolorowy album z piłkarzami, który dostał z okazji entego święta osobistego.
Staś łypną na niego podejrzliwym okiem, ale trzyma fason i nie daje po sobie poznać ewentualnego niepokoju i wzmożonej czujności, na wszelki wypadek jednak mocniej obejmuje swoją książeczkę:
Fajna ksionska, fajna – gramoli się przy bracie, rozkładając jej twarde strony o tematyce około wiejskiej. 
Matka czeka w napięciu i z rezygnacją na odwiedziny sprawiedliwości społecznej, która wyrówna i rozdzieli po równo dary losu, odbierając kułakowi, a dając ludowi pracującemu wsi i miast, czyli innymi słowy być może trzeba będzie książki przepołowić i poskładać z dwóch dwie, po jednej dla każdego.
A tu masz, nawet Jaś nie zerknie na książkę Stasia, a Mały, dla zasady, też nie łypnie nawet w stronę albumu brata. Cisza przed burzą, sprytna taktyka, uśpienie czujności wroga, atak z zaskoczenia…? Nie wytrzymuje Matka zagęszczonego napięcia i pyta ostrożnie:
Podoba wam się? Każdemu jego? Nie każdemu nie jego? Koniec równości klas i powszechnego uwłaszczenia?
Stasiu nie obdarzył Matki nawet połówką spojrzenia, ściskając szczęśliwie książeczkę. Jaś natomiast z flegmą brytyjskiego lorda oznajmił:
Spoko. Widziałem je w Empiku. Moja była droższa.
Na szczęście Staś (jeszcze) nie zrozumiał.
A więc jednak, nastąpił koniec historii, po wcześniejszym  zatoczeniu tradycyjnego koła. A pod chmurami na 8 piętrze na 50 metrach kwadratowych obwieszczono, że oto właśnie upadł u Matki komunizm. I to na cztery łapy , obawiam się ;).




sobota, 21 lutego 2015

DOKTOR JEKYLL I PAN HYDE, CZYLI UWAGA NA KSIĄŻKI

Znowu sąsiad palił w windzie. Zwariować można, śmierdzę cała jak wędzarnia – złorzeczy Matka od progu, szeleszcząc złowieszczo siatami, które zwisały jej smętnie u rąk.
Ech, ten sąsiad, niereformowalny jest – cmoka Ojciec z naganą.
Łajdak – dodaje Staś.
Łajdak, syn maglalki – precyzuje miła dziecina.
Co? Kto? – dopytuje zbita z tropu Matka, owiana oparami nikotyny.
Łajdak, chostaplel – lży w najlepsze Stasio nie takiego znów Bogu winnego sąsiada w szponach nałogu.
Stasiu, co ty mówisz?  – wystrasza się nie na żarty babcia Krystyna.
Co to dziecko mówi ? – zwraca się do nas, nie uzyskawszy odpowiedzi od Juniora.
Plostak, benkalt Kunik – brnie Staś w niebezpieczne rejony.
Babcia blednie, ale jeszcze chce ratować sytuację i resztki honoru sąsiada w oczach dziecięcych, podpowiadając wnukowi:
Pan Kunik, Stasiu, pan Kunik….
Staś spogląda na babcię surowo, krzyżując ręce na piersiach:
Lozumie osoba? Bastald Kunik, lotl Kunik, cham Kunik…
Bledną rodzice, Matka puszcza siatki, ojciec garnki. Gdzie to dziecko było, jakie rozmowy słyszało, czy to nasze dziecko?
Matko jedyna, Doktor Jekyll i pan Hyde - Staś prowadzi podwójne życie, a to drugie nie jest bynajmniej żywotem Kopciuszka, czy Śnieżki okazuje się. Raczej Kapitana Haka, jeśliby już szukać jakiś porównań.
Stasiu co ty mówisz? – pierwsza ochłonęła Matka, której podobno już nic nie jest w stanie zadziwić, a jednak.
Mamuki, piciu poplosie – mówi jakby nigdy-nic pan Hyde, sadowiąc się na krześle.
Dajcie mu piciu – szepcze babcia Krystyna, myśląc pewnie, że podamy dziecku do picia wodę święconą, odczyniając potajemne egzorcyzmy nad tajemniczą dzieciną.
Ja ci dam – decyduje babcia, która do picia miała najbliżej.
Dziękuję – siorbie Stasiek,  by po chwili wyszeptać tajemnicze:
Obdaze cie za to psyjaźniom i dozywotniom lentom
No tu już Matka musiała wkroczyć bardziej zdecydowanie, znając wysokość emerytury babcinej, aby nieszczęsna słów beztroskiego dziecka nie wzięła sobie głębiej do serca, licząc na pokrycie obietnic w naturze.
Stasiek, wystarczy. Przestań się wygłupiać… - zestrofowała z pewnym niepokojem hojnego Juniora.
Ten Kunik, uwazas pan, to cwana stuka - odpalił jej syn.
No rzeczywiście, trudno się z tym nie zgodzić, przecież zjazd windą trwa może dwie minuty i naprawdę można spokojnie doczekać z odpalaniem papierosa do czasu wyjścia na dwór, tym bardziej, że windą jeżdżą tabuny ludzi, często z dziećmi, a jej powierzchnia to całe 4 metry kwadratowe. Jeśli dodać do tego  marną wentylację, to  ktoś mało odporny – czyli niepalący – może się w najlepszym wypadku uwędzić. Jak Matka zresztą.
Ale że od razu cwany? Ot, niemyślący raczej – choroba naszych czasów. No, ale jak się dziecko uprze, to co poradzisz…
Oj, Stasiu, Stasiu, co się z tobą dzieje dzisiaj… - próbuje rozładować sytuację Ojciec.
Chodź do pokoju, porysuję z tobą – tu już następuje wyraźna próba odwrócenia uwagi.
Dobze – cieszy się Staś, pan Jykle.
Bo widzi pan, loschodzi sie o podkłady kolejowe – powraca jednak jak słowo w złą godzinę doktor Hyde.
Chcesz malować podkłady kolejowe…? – pyta ogłupiała Matka.
Loschodzi się o dopłaty… - ciągnie doktor Staś z zagadkową miną.
Wiem, Staś widział pewnie strajki rolników i coś sobie poukładał w głowie. Ale rolników… Tam coś chyba o świniach było, o jabłkach, ale o podkładach kolejowych?
Pan ma silne dłonie, a moje som słabe, baldzo słabe – wypala Stasina w stronę ojca. Ten ukradkiem spogląda nerwowo na swoje ręce.
Wysłuchali państwo powieść Tadeusza Dołęgi-Mostowicza „Kaliela Nikodema Dyzmy”. Cytał Ksystof Kolbelgel – kończy swój popis Staś.
No tak, chłopcy zasypiają od dłuższego czasu przy słuchowiskach. I Janek wymyślił sobie „Karierę Nikodema Dyzmy”, słucha pasjami, przed snem, w czasie podróży…
Przecież on mówi Nikodema – potwierdza rzeczowo rzeczony Jaś, stając w progu swego pokoju.
No całe szczęście, bo rodzina gotowa była słać już po znachorów i szamanów, że o piecu na trzy zdrowaśki nie wspomnę.
Całe szczęście, święta Barbaro. Myślałam, ze on na tego biednego sąsiada…  – wyraża zwięźle radość rodzinną babcia Krystyna.
To cham, bez cienia kindersztuby, bez najmniejszego okrzesania. Przyjrzyjcie się jego mużyckiej gębie i jego prostackim manierom. Skończony tuman, kompletne zero – bezwzględny dla sąsiada chyba doktor Jaś podejmuje misję brata, łypiąc złowieszczo okiem.  Bo kto czyta książki, żyje podwójnie ;).


poniedziałek, 16 lutego 2015

POSZUKIWANY, POSZUKIWANA CZYLI ROZTARGNIONY JAŚ

Janek, gdzie masz worek? – pyta od progu Matka swego Starszaka.
Zanim do Janka dotarło, że jest Jankiem i że do żadnego innego Janka Matka nie mówi, bo niby do jakiego, minęła dobra chwila. A kiedy minęła Janek zamyślił się na krótko i odpowiedział w sposób wyczerpujący i szczery jednocześnie:
Nie wiem.
Jak to nie wiesz? – pyta Matka, już wyraźnie zła. I zaniepokojona.
Przecież 20 minut temu zmieniałeś buty w szatni, musiałeś się z nim spotkać – dedukuje. Niezmiennie Matka.
Oj nie wiem, mamo. Gdzieś go miałem – mówi beztrosko młodzian, co pewnie w założeniu ma wpłynąć na Matkę uspokajając, ale nie wpływa, a wręcz przeciwnie nawet.
Jasiek, w worku były twoje nowe halówki, nie powiem ile kosztowały, ale uwierz mi synu na słowo, że dużo. Tak więc skup się i spróbujmy jeszcze raz: Gdzie masz worek? – nie ustępuje Matka, nieustępliwa kiedy trzeba.
Jasiek się przejął i zaczął myśleć. Długo i intensywnie. Tu jednak rozwiewa Matka wszelkie wątpliwości – długo i intensywnie nie z tego powodu, że w umyśle jasiowym nastąpiła wizualizacja dużej kwoty pieniędzy zainwestowanych w jego obuwie sportowe. Tak naiwna Matka nie jest, co to, to nie. Matka wie, że Janek myśli tu o butach głównie, swoich wymarzonych halówkach w kolorze wściekłego różu i zieleni, zakupie ostatnim, opłaconym nową parą spodni matczynych, ale co tam – te trzy pary, które Matce zostały, to przecież wcale niemało, nieprawdaż?
Zgubiłeś! – wyrokuje Matka surowa, życie znająca.
Albo zostawiłeś w szatni! – dodaje, tu już w duchu nadziei, niemniej kalkulując ewentualne straty.
Idziemy!!! – podejmują decyzję jednocześnie Matka i Syn, z podobnych chyba jednak pobudek.
Raźnym truchtem dobiegamy do bram szkolnych, wręczamy niezgrabną łapówkę pani woźnej w postaci nie do końca zmyślonej historii o nędznych zarobkach matczynych, fortunie wydanej na buty dziecięce i ogólnym roztrzepaniu jaśkowym , które samodzielne poszukiwania przez wyżej wymienionego wyżej wymienionych butów z góry skazują na niepowodzenie (bo rodzice do szkoły wejść z dzieckiem zazwyczaj nie mogą, no takie prawo).
Matka chyba dość autentycznie w tych opowieściach wypadła,  bo pani woźna spojrzała na Matkę ze współczuciem i zrozumieniem w jednym, wpuszczając egzotyczny duecik w czeluści szkolne.
Gdzież to duecik ten nie był, Matko jedyna! I w szatni, i na świetlicy, i na sali gimnastycznej, i w klasie, i na stołówce, i w toaletach, i na boisku….
Matce nogi odpadły, podparła się na rzęsach – ale wszystko na nic, worka nie było, zielono-różowego obuwia tym bardziej, wszystko na marne, chociaż może i nie dziwota, bo jaki tam z nas Malanowski, że o Rutkowskim nie wspomnę.
Pani woźna wspomniała coś nawet o ubezpieczeniu, które należy się od zaginionych rzeczy podobno, ale Matka, przebywająca w amoku fizycznym, że o psychice nie wspomnę, gotowa była nawet dopłacić, żeby wreszcie opuścić sympatyczne mury, a najlepiej żeby ktoś ją jeszcze do domu zaniósł. No, niestety – opuścić, opuściła, ale dojść musiała sama. Taka karma.
W drodze powrotnej Jasiek zalewał się łzami rzewnymi, nie tyle może z powodu marnych konsekwencji własnego roztargnienia w postaci galopującego debetu na koncie matczynym, co raczej z żalu nad utratą barwnego ogona pawiego, który tak niedługo dzierżył na swych piłkarskich stopach.
A że dziecko głupie nie jest, a tym bardziej malutkie, dobrze zdawało sobie sprawę, że kolejnych butów raczej szybko się nie doczeka i wrócić będzie musiał do przymałych adidasków w kolorze czarnym, które w zeszłym sezonie własnoręcznie wybrała mu Matka. No cóż, no trudno – może to go wreszcie nauczy rozumu i skupi w jedną całość.
Bo czego to ten Jasiek już nie gubił, tego żadni księgowi świata nie zliczą! Ile razy wracał do domu bez teczki, bez czapki, bez szalika, bez rękawiczek, bez książek, bez zeszytów, bez stroju gimnastycznego, bez stroju na basen, bez zakupów, bez albumu z kartami piłkarzy, zbieranych w pocie czoła przez członków rodziny z nie do końca dobrowolnych datków. I to wszystko – jak mawiają – jak kamień w wodę i psu na budę.
Wracamy do domu jak po wyprawie na Czomolungmę, albo i gorzej, bo tam przynajmniej radość i satysfakcja pozostają na dłużej. I zyski z reklam.
Siadamy na łóżku w pokoju, Jasiek pochlipuje, zbiera rozrzucone rzeczy szkolne, sięga po plecak rzucony w poprzek przedpokoju, o który się Matka nieomal nie zabiła przed krótką chwilą, co może byłoby adekwatnym końcem tej historii.
Sięga po plecak, wkłada rozsypane zeszyty, by po chwili wydać radosny pisk, wyciągając z jego czeluści fantastyczny worek w żołnierski wzór, poszukiwany – poszukiwana we własnej osobie, w stanie nienaruszonym, lekko tylko przybrudzony rozlanym jogurtem, który – okazuje się – znajdował się w plecaku szkolnym od dwóch dni….
Buty całe, kolor nie zmieniony, dziecko płacze ze szczęścia, Matka nie płacze, pogrąża się za to w głębokiej zadumie godnej prawdziwego ascety, bo wiadomo, że w zasadzie historia lubi się powtarzać, nihil novi sub sole i wszystko w zasadzie przed nami, co wywołuje pewne zdziwienie Jaśka, nawołującego żywo:
Mama nie cieszysz się? Ciesz się, zobacz, ile zaoszczędziłaś! – zachęcało, jakże dobrze - okazuje się – znające swoją Matkę dziecko.
Cieszę się Jasiu bardzo, tyle że wewnętrznie. A teraz zdejmij z łaski swojej kozaczki, bo mieszkanie zamieniasz w pustynię Gobi – zauważyła praktyczna Matka, strzepując  piach z dywanika i wracając do rzeczywistości z szybkością komety. Albo kamienia w wodę.
Jaś posłuszny zdjął kozaczki, nie przestając obejmować czule worka, a oczom Matki ukazał się taki oto niecodzienny widok…
Chociaż może codzienny, sama już Matka nie wie. Ufff… ;).

Rzeczony fragment Janka we własnej osobie :)

wtorek, 10 lutego 2015

OBRĄCZAK


Wszystkie małe dzieci z definicji i założenia posiadają przytulankę. Wierną towarzyszkę podróży, posiłków, kąpieli, a przede wszystkim snu. 
Przytulanka jak to przytulanka: przybiera najróżniejsze formy, dalekie czasem od tradycyjnych wyobrażeń związanych z pluszowym misiem czy włochatą kaczuszką. Bywa kawałkiem pieluchy, bywa skrawkiem poplamionego kocyka, bywa też starym kaftanikiem z okresu wczesnego niemowlęctwa, czy nawet pieprzykiem matczynym zlokalizowany na szyi na przykład.
W przytulance istotne jest kilka cech, przy czym te najważniejsze to bez wątpienia: materiał, stopień zużycia i zapach.
Niejedna niedoświadczona Matka w przesadnej trosce godnej neofity gotowa była dezynfekować gumowe kaczuszki wrzątkiem, przemywać plastikowe samochodziki spirytusem czy prać wymiętoszone do granic możliwości pieluszki w milionie detergentów.
I niejedna niedoświadczona Matka błąd ten popełniła. I co prawda otrzymywało dziecko z powrotem pięknie pachnącą lasem i lawendą przytulankę, wypłukaną w tysiącu zmiękczaczy i umilaczy, ale tknąć jej nie chciało za żadne skarby tego świata! 
Wylaszczona i odmłodzona przytulanka bowiem, pozbawiona tego jednego, jedynego zapachu, który w nosach Matek niedoświadczonych był co najwyżej nieprzyjemnym fetorem, tudzież smrodem, dla dziecka stawała się ciałem obcym, podszywającym się jedynie pod ukochanego towarzysza, podstępnie zamordowanego nadgorliwą miłością matczyną.
 Na szczęście sytuacje tu opisane nie dotyczą pieprzyków matczynych, chociaż kto te Matki wie – na pewno przecierają pieprzyki jakimiś wysokoprocentowymi świństwami, albo i gotują w krochmalu, nim pozwolą dziecku je tknąć.
Tak więc przytulanki bywają różne, mają różny kształt, teksturę, zapach. Czasami Matka nadziwić się nie może, że stanowi to-to obiekt westchnień jej dziecięcia, wzrastającego w nienagannej estetyce mebelków mamut, tudzież krama. A jednak.
W naszym przypadku nie było inaczej. Jaś – dziecko tradycyjne, domowe i wycofane w zasadzie – hołubił nad życie niejaką kocinkę, czarnego, tradycyjnego pluszaka nabytego w drugim obiegu przez wujka.
Kocinka towarzyszyła nam wszędzie, jak  czwarty członek rodziny (w zastępstwie Stasia, pozostającego w tym czasie w sferze nie do końca sprecyzowanych planów). Dumnie upamiętniają ten miły okres w naszym życiu wszystkie fotografie wakacyjne, rodzinne i okolicznościowe.
O, nie daj Bóg,  kiedy kocinka zapodziała się gdzieś przed snem, cała rodzina zamieniała się wówczas w oddział policji i straży jednocześnie, przeszukując do skutku każdy kąt niedużego mieszkania. Musiało być do skutku – inaczej – noc z głowy zapewne.
Zresztą – kocinka mieszka z nami do dziś, na zasłużonej emeryturze leży gdzieś pod stosem zabawek, czasem litościwie przygarniana przez Stasia. Ale tylko czasem, w zasadzie bardzo rzadko i wtedy zazwyczaj, kiedy Matka litościwa ją dziecku podsunie.
Bo Staś ma inną przytulankę, inny obiekt westchnień i pożądania. A jest nią obrączak.
Czyli zwyczajowo – obrączka. Nie, że konkretna obrączka, mamina, tatusiowa, czy inna. Nie.
Po prostu – obrączka, uniwersalne kółko, koniecznie w kolorze złotym, o tradycyjnym obłym kształcie. Nic tak Stasiny nie uspokaja, nie wycisza, nie koi i nie wprowadza w stan głębokiego uśpienia, jak obrączak właśnie.
Jak wygląda to w praktyce? Otóż przed snem należy cicho położyć się przy Stasinie, podać mu dłoń, a dokładnie palec z obrączakiem, a już Staś zaczyna go międlić, przesuwać, kręcić, palec nieomal wyłamując, aż znieruchomieje dziecina w błogim śnie z boleśnie wykrzywionym palcem, maminym na przykład.  Nic nie koi równie skutecznie łez stasiowych, co słodkie tete a tete z obrączakiem, chwila swawolnego międlenia obłego kształtu. No tak już dziecko ma, co poradzić.
Rozwiązanie to niesie za sobą wiele korzyści. Chociażby to, że nie jesteśmy do Stasia przypisani niczym chłop do roli. Wystarczy sprytny trik z obrączakiem – i dziecko jak anioł zasypia w ramionach (czytaj: uwieszone na placu) babci czy dziadka, wyposażanych w cenne precjozum. Zapyta tylko na progu snu:
Mamuki wróci…? – i zasypia jak anioł uczepiony obrączaka.
Zauważamy jednak ostatnio pewne natręctwo stasiowe w temacie obrączaka. Otóż Staś stał się podejrzliwy i wietrzy spisek w tym temacie. 
Bo taka sytuacja: tupta sobie jak gdyby nigdy nic po mieszkanku dzielna Stasina, niby bez żadnej intencji, a tu bach – już łapie cię za rękę i pyta groźnie:Masz obrączak?Mam – odpowiada złapany na gorącym uczynku delikwent, czyli na przykład Matka.Złoty? – upewnia się mały inkwizytor.Złoty – przytakuje spłoszona nieco rzeczona.To dobze – wyraża aprobatę dziecko i wyrusza na poszukiwania kolejnej ofiary.
Czemu masz obrączak? – rozszerza nieco protokół przesłuchania, dorwawszy Ojca.
Bo mam żonę – mówi Tata.
Masz żonej? – dziwi się Staś, ale tylko chwilę, przechodząc nad tym prostym powiązaniem do porządku dziennego.
Babcia nie ma obrączaka – mówi pewnego dnia tonem oskarżycielskim.
Nie mam – przyznaje ze skruchą babcia, wezwana do tablicy.
Nie masz żonej? – odpytuje nieustępliwy śledczy.
Nie mam – przyznaje babcia ze skruchą i zgodnie z prawdą równocześnie.
Ale Jasio też nie ma obrączaka – próbuje ratować się nieszczęsna ofiara, sypiąc współtowarzyszy zbrodni.
Bo Jaś nie ma żonej – mówi tonem oczywistym Staś. No ba, to akurat może stwierdzić codziennie naocznie. Chyba, że żonę ukrył w jakimś kącie pod stertą zabawek.
Mamuki ma obrączak – mówi tonem pochwalnym, kiedy chce zrobić Matce przyjemność.
Mamuki ma żonej – wyjaśnia nie pytany sam sobie.
Ma żonej? – dziwi się Matka, której chyba coś umknęło.
A jak się nazywa ta żonej?
Tatuś – mówi najoczywistszą oczywistość Staś, międląc Matkę boleśnie za palec.
No fakt, głupie pytanie. Przytulanka to przytulanka, żonej to żonej, a obrączak musi być…;).


www.tapeta-dłonie-obrączka-złota.na-pulpit.com

czwartek, 5 lutego 2015

KUCHENNE REWOLUCJE

               Nie zjem tego – oznajmia światu Jaś, odsuwając od siebie z widocznym wstrętem miskę z płatkami na mleku. Matka, wyłaniająca się właśnie z czeluści lodówki, zastyga w bezruchu, marznąc w temperaturze 3 stopni, wespół z wczorajszym niedojedzonym kotletem mielonym i uwiędłym brokułem, ostatnią, choć krótkotrwałą okazało się miłością kulinarną Jaśka.
Czemu nie zjesz? – dziwi się Matka, bo ten sam obecny tu oburzony Jaś własno ustnie domagał się na śniadanie płatków, gardząc szynką, dżemem, że o serze i jajku nawet nie wspomnę.
Nie chciałem różnych, chciałem tylko kukurydziane – krzywi się w dalszym ciągu Jaś.
Nie chciałeś różnych? Jak to? Przecież zawsze chcesz różne, jeśli już chcesz – dziwi się z kolei Matka i zagląda ukradkiem do miski Jasiowej, gdzie nawrzucała nieuważnie płatków kukurydzianych, cynamonowych i jeszcze kulek czekoladowych, aby różnorodnością zamknąć usta wybrednemu dziecku. Na darmo, jak się okazuje.
Nie zjem tych czarnych kulek, wyglądają jak bobki – mówi twardo Jaś.
No cóż, bobki to bobki, jak tu dyskutować z argumentem na miarę bobka? Jasio dostał małą łyżeczkę i za jej pomocą owe bobki nieszczęsne wyłowił, co nie zmieniło znacząco faktu, że spożył niewiele.
Stasiu co zje na śniadanie? – pyta odruchowo i niepotrzebnie Matka, bo wiadomo przecież, że Stasiu zje to, co Matka mu przygotuje. To znaczy zjadał. Do niedawna. Czy do teraz raczej.
Kiełbasynke – mówi dzielny Staś, stawiając Matce wysoką poprzeczkę do przeskoczenia.
Matka jednak wczoraj się nie urodziła i nie takie przeszkody w swoim długim życiu matczynym już pokonywała. Zachowując więc kamienną twarz, odpowiada dziecinie głosem promiennym jak ranna zorza:
Dobrze Stasiu będzie kiełbaszynka.
Będzie? – pyta podejrzliwi Staś, trochę zbity z tropu perspektywą istnienia wyżej wymienionego produktu spożywczego, który to zamierzał w najbliżej przyszłości opatentować, a tu klops.
Będzie – mówi pogodna Matka kuchenna, wykonując na przygotowanej kanapce piruet kulinarny w postaci potraktowania wyżej wymienionej do płowy szynką, od połowy kiełbaską. Szczęśliwie, oba produkty zapobiegliwa Matka przechowywała w lodówkowych czeluściach.
Czy myślicie, ze kiełbaszynka zjedzona została do końca bez mrugnięciem okiem?  Wespół w zespół, można tu śmiało parafrazować klasyka. Znaczy się – Matka dojadła. Tradycji natomiast stała się zadość: poza herbatą chyba żadne danie przez Matkę zaproponowane okazało się niejadalne.
Tradycja przetrwała w formie nienaruszonej do obiadu.
Nie zjem pomidorówki – mówi Jaś patrząc ze wstrętem w odmęty zupy podanej mu przez Matkę na wesołym talerzyku, co w założeniu pobudzić miało jego apatyt. W założeniu.
Nie lubię. Lubię tylko rosół – ucina wszystkie dyskusje Senior, nim Matka zdąży usta otworzyć.
Zjec chociaż 5 łysków – zachęca Staś, obyty w zwyczajach kulinarnych Jaśka.
Plose – dodaje, dostrzegając chyba popłocho-mękę w oczach Matki. Kochane dziecko, no, po Mamusi.
No dobra. Ale tylko pięć – godzi się Jaś I Łaskawy, odliczając – niczym rasowy księgowy – dokładne pięć łyżek. Ani jednej więcej. Resztę Matka dojadła, dopychając się połową mielonego kotleta i wczorajszym brokułem. W końcu – jak na nowoczesną Matkę przystało – Matka jest matką eko i żywności nie marnuje.
Co na drugie?  Byle nie schabowy, bleee…. – pyta wypełniony pięcioma łyżkami pomidorówki chłopiec, który z niejednego pieca schabowe jadł i stwierdził, że nie lubi.
Paluszki rybne – mówi Matka, która poszła dziś – co tu dużo mówić – na łatwiznę, przygotowując tzw. pewniak, który Starszak pochłonie raczej w każdych okolicznościach przyrody.
Paluszki! – cieszy się Jaś, a Matka z nim, bo to taka rzadkie uczucie towarzyszące nam przy posiłkach. 
Zjes? – pyta podejrzliwe Staś, który o życiu w tej rodzinie wie już  całkiem niemało.
Zjem – potwierdza, jak nigdy, Jaś.
Pienć? – powtarza cyfrę-wytrych w naszym jadłospisie Staś.
Pięć – zgadza się zgodny Jaś.
Ale kaszy nie zjem – zastrzega, żeby za różowo nie było. W końcu chłopaki różowego nie lubią z zasady. A zasady rzecz święta.
Na kolacje zjem tylko z nutelkom – mówi Staś, kiedy kończy się bajka wieczorna.
I bułecke, chlebka nie – dodaje mały, co nie znaczy, że nie wybredny  smakosz.
A ty Jasiu? – domyka Matka kwestię zamówień wieczornych.
Może dżem? Może kiełbaszynka? – zastanawia się chwilę.
Kielbaszynka – decyduje ostatecznie, podtrzymując nową, chlubną tradycję naszego domostwa.
Tylko bez pomidora – zaznacza od razu, gotów się licytować do ostatniej skórki.
I bez jogurtu – wtóruje mu dzielny Staś.
Z pomidorem i jogurtem – stawia się dzieciom Matka-restauratorka.
Ale tylko pieńc łyzek – walczy dzielny Staś.
I pięć plasterków, nie więcej  – jednoczy się z bratem Jaś.
Pięć całych – dopina umowę Matka-negocjator.
Całych – zgadza się Jaś.
I mleczną kanapkę na deser – dopisuje się do zamówienia Starszy.
Deser to chyba po obiedzie, nie po kolacji? – dyscyplinuje Matka, próbująca spamiętać wyszukane menu wieczorne swojej wybrednej klienteli.
Mama, bo oddasz fartuch – chwyta Janek, fan telewizji kulinarnej, po dowcip ciężki.
Komu niby? Bo jeśli ktoś chce to bardzo chętnie, nawet teraz – wyraża Matka swe nadzieje i ciche fantazje głośno.
Gessler, Gessler daj. Ja bym dała – podpowiada  Staś, niemniej od barat obyty z telewizją, okazuje się.
Omiotła Matka na takie dictum wzrokiem spłoszonym przybrudzoną kuchnię, podłogę poplamioną, stare gary, pustawą lodówkę, spięła włos rozczochrany.
Gessler, powiadasz, Stasiu, Gessler…. - pomyślała Matka dojadając nagryzionego pomidora nr 5.
Może i to nie głupi pomysł w zasadzie. Ale czy Gessler przeżyła by taką rewolucję? 
Bo sama miłość do jedzenia tu jednak chyba nie wystarczy…. ;).

źródło: pl.depositphotos.com