poniedziałek, 10 listopada 2014

MOJE MĄDRE DZIECKO

Mamuki, ile ma lat ? – pyta bezceremonialnie Staś („mamuki” to ja w dialekcie stasiowym, co ciekawe zawsze w 3 osobie liczby pojedyńczej, nie wiedzieć czemu zupełnie).
Ile mam lat, matko, płoszę się natychmiast. Tyle, że nie wypada już o nie pytać. Zachowuję jednak fason i zimną krew.
 Osiemnaście – odpowiadam bez mrugnięcia okiem.
Osiemnaście – powtarza zadowolony Staś, który uwielbia cyfry, liczenie i wszelkie okoliczności z nimi związane.
Osiemnaście – powtarzam ja, aby dziecko dobrze zapamiętało i więcej kłopotliwych pytań matce nie zadawało.
Mamuki, ile ma lat?  – ponownie pyta niezłomny Staś, który najwidoczniej wychodzi tu z jakże życiowego założenia, że kto pyta – nie błądzi.
Osiemnaście – powtarzam, opanowując się niezmiennie.
Jesteś małym panem? – upewnia się Staś, może pod wpływem ideologii gender, kto go tam wie, to bystre dziecko.
Jestem – odpowiadam odruchowo, gryząc się w język po chwili (choć przy tej męskiej trójce niewiele się pewnie pomyliłam i zaraz lecę sprawdzić, czy aby nie rosną mi wąsy), ale nie zdążę się poprawić, bo Stasina kontynuuje niezrażony wątek antropologiczny:
I rosnies duza? – drąży.
Nie Stasieńku, nie rosnę duża. Ty rośniesz duży – uśmiecham się z miłością do mojego naprawdę dużego 3-latka.
Staś nie rośnie duzy, Staś rośnie maly – prostuje Staś z uporem księgowego (do kogo to dziecko się wrodziło z tą matematyczną dociekliwością, w domu po horyzont sami humaniści!).
Cy mogem popychać dzieci? – bezpiecznie zmienia temat Staś.
Nie, Stasieńku, nie możesz popychać dzieci – domyślam się, że chodzi o dzieci z przedszkola.
Popychanie jest brzydkie - precyzuję bez cienia wątpliwości - mam nadzieję - przyszły stosunek Stasia do tej przykrej (choć nie dla niego pewnie) czynności.
Cy bicie łyskom jest ładne? – drąży niezachwiany w swej logice Staś. O, o biciu łyżką jeszcze nic nie słyszałam.
A kogo Stasiu bijesz łyżką? – pytam niepewnie.
Ciociem – odpowiada rezolutnie.
Dlaczego bijesz ciocię łyżką? – pytam mocno już zaniepokojona.
Bo Staś nie lubi klupniku – uzasadnia znów bardzo logicznie.
No cóż, zawsze jest to jakiś argument, jednak przyzwoitość matczyna każe mi szybko wyprostować pokrętne ścieżki stasiowego wyobrażenia sprawiedliwości, czy też wyrażania niechęci w związku z otrzymaniem nielubianej potrawy na obiad. Trzeba, trzeba – toż to dziecko gotowe za lat kilkadziesiąt obić łyżką kelnera, jeśli przyniesie mu akurat danie, którego Staś – ze znanych tylko sobie powodów – nie aprobuje.
Dziecko wysłuchuje pouczeń matki jednym uchem.
Pamientaj, stalaj się jeść sam – podsumowuje moje wynurzenia.
I buty sam zakładaj, nie ciocia – przez chwilę stajemy tak oto oko w oko z przedszkolnymi metodami wychowawczymi.
I siusiu wołaj – kończy ten wątek Staś.
Biorę go na ręce i zanoszę do łóżka. Stasinek dzierży pod pachą kocinkę, nieodłączną towarzyszkę snu. 
A tata mówił rano do Stasia, zobac Stasiu, dzisiaj jest bzytka pogoda – Staś zahacza o bezpieczny temat meteorologiczny, który ponoć sprawdza się w każdej sytuacji.
I była brzydka? – pytam.
No, była – prawdomówny i ziewający Staś zgadza się bez oporów.
Jesteś taka milutka – Stasiek wtula w moją szyję swój mały, puchaty łepek. Obejmuję go mocno. Boże, jak on pachnie, niech się milion dolarów schowa w mysią dziurę! Tak chyba właśnie pachnie czysta miłość - każda mama wie, o czym mówię :).
Jesteś taka milutka – mruczy Stasina dyndając kocinką przy moim udzie - I mas osiemnaście lat.
Moje mądre dziecko :).


A to Stasina 5 minut później... ;)

środa, 5 listopada 2014

WIKTORKOWE POTYCZKI JĘZYKOWE

Dziś historia o Wiktorku, dziecku „pożyczonym” od przyjaciółki Ani (za jej wiedzą i zgodą, żeby nie było). Dziecko pożyczyłam na okoliczność omówienia ważkiego tematu, który - być może - zatruwa życie wielu innym rodzicom w sposób przykry, wywołującą często niepotrzebną, uwierzcie mi, konsternację czy rumieniec zażenowania.

Otóż chodzi o przekleństwa, wulgaryzmy, czy wyrazy niecenzuralne w ustach naszych wypieszczonych i wypucowanych malutkich pociech. Dlaczego do omówienia tego smutnego wątku używam więc Wiktorka a nie Jasia, czy Stasia (prawdę mówiąc Stasia trudno byłoby uwzględnić w tym temacie, choć rozgadał się ostatni niemiłosiernie, o czym pewnie kiedyś tu jeszcze napiszę, zadręczając zmęczonych rodziców lawiną słów i pytań, często wręcz natury eschatologicznej) ?
Bo szczęśliwie problem ten nas – dotychczas przynajmniej - nie dotykał, a Wiktorka, a szczególnie jego biedną, nieodżałowaną mamę jak najbardziej, niestety.

Skąd biorą się wulgaryzmy w tych małych, niewinnych główkach, mogę się jedynie domyślać: podwórko, przedszkole, podsłuchany dialog miłych starszych panów w drodze do domu, siarczysta rozmowa sąsiadów za ścianą i zbiera się – ziarnko do ziarnka - cały bagaż doświadczeń słownych. I rozprzestrzenia się to jak ospa – czerwonka, dalej.
Dlaczego nie dotyczy ten problem Jasia (że o Stasiu nie wspomnę)? Bo Jaś okazał się na tę przypadłość wyjątkowo – o dziwo – odporny. Przychodzi czasem do mnie, w tych swoich świadomo-nieświadomy 7-u latach i konspiracyjnym szeptem zwierza się:  Mamo, mamo, bo Patryk powiedział brzydkie słowo – jego małą buzię oblewa intensywna czerwień. – Brzydkie słowo na k!

Ciociu, ciociu i na ch – konspiracyjnym szeptem włącza się Krzyś, przyjaciel Jasia ze szkolnej ławy, piąty mieszkaniec (nie, nie, nie jest to żadna przesada) naszych czterech kątów – I na cho - pełen zgorszenia wykrzywia usta Jaś. Tak więc to mniej więcej wygląda z „tymi sprawami” u nas.

Zdecydowanie inaczej zaś „te sprawy” wyglądały u Ani i jej synka Wiktorka. Wiktorek, rozkoszniak lat 5, przedszkolak grupy II, rezolutny , śmiały nad wyraz, jak i nad wyraz wygadany (w tym przypadku – niestety). Ania, kobieta stateczna, nauczycielka języka polskiego w gimnazjum (o zgrozo w kontekście całej opowieści), wielbicielka literatury i pasjonatka miejscowej biblioteki, podnosząca statystyki tej ostatniej w tych niewesołych dla czytelnictwa czasach o 100% bez mała. Wiktorek do biblioteki tej przez swą gorliwą mamę zapisany został już w wieku 3 lat. Ale ta szczepionka okazała się za słaba wobec czającego się wirusa…
Wiktorek wpadł jak śliwka w kompot. A dokładniej, wpadł w tzw. złe kręgi słowne, a jego szybka i przewrotna pamięć złe kręgi przypieczętowała. Bo otóż pewnego pięknego, majowego, słonecznego dnia Wiktorek zaczął… przeklinać. I żeby jeden wyraz tylko, przypadkiem. Ależ skąd, on to robił metodycznie, z pełną premedytacją, pastwił się nad swą biedną matką, głuchy na wszelkie argumenty i łzy matczyne.
Czego tam w tych małych usteczkach nie było: i na k, i na ch, tak że cho przy tym wszystkim wydawało się łopotem skrzydeł motyla.
I co tu robić, co tu radzić nad tym Wiktorkiem nieszczęsnym? Czy jakieś czary odczyniać, czy do pieca na trzy zdrowaśki; konsylium koleżeńsko-rodzinne myślało, rodziło i nic wymyślić nie mogło….
Z tymi radami było też o tyle trudno, że Anna należała do wąskiego grona tzw. matek świętych. Co to oznacza, pytasz nieśmiało, świadom własnej ułomności? A to oznacza, że Anna głosu na Wiktorka nigdy nie podniosła, że cierpliwie tłumaczy, objaśnia, daje przykład, nie ciągnie, nie pogania, nie zbywa. Nic a nic, naprawdę, znamy się 25 lat, więc słowo daję. No i masz, taki owoc dało to wychowania, no, złośliwość losu.

Po blisko 2 miesiącach walki z tą przykrą dolegliwością metodami nieinwazyjnymi (pogadanki, przykłady z życia wzięte, książeczki tematyczne, godziny żmudnych tłumaczeń) Anna poddała się i sięgnęła po metody zdecydowanie cięższego kalibru, po metody twarde, uświęcone tradycją wielu pokoleń, albo po prostu zwykłą ludzką bezsilnością i zmęczeniem. Otóż Anna zagroziła Wiktorkowi w sposób tak kategoryczny, że nie pozostawił on cienia nawet nadziei na to, że groźby swej nie spełni, a cała ta gadanina jest czcza i bez pokrycia w złocie, jak porządna waluta porządnego kraju.
Otóż Anna zagroziła, że jeśli Wiktorek jeszcze raz, kiedyś, kiedykolwiek użyje któregoś z arsenału słów zakazanych (nie wiem, czy w tym momencie zacytowała je dla jasności dziecięcej, oszczędziłam jej konieczności podania tych krępującej ją zapewne szczegółów) to Anna, Anna własnoręcznie zaprowadzi go do kąta, gdzie odstoi z podniesionymi rękoma minut 5, po minucie na każdy rok życia (o bezcenna supernianiu, czy raczej jej modyfikacjo, tak oto utknęłaś w umysłach milionów matek polskich w sposób stały i niemożliwy do wyrugowania). I już koniec, szlus i kropka. Tak będzie.
Wiktorek spojrzał na mamę nieco zdziwiony, jednak przyjął wyrok bez zbędnych protestów czy apelacji. Nastał okres nerwowego oczekiwania…

Okres ten trwał równo dzień, a nawet niecały, bo ostrzeżenie padło porą wieczorową w poniedziałek, a już o 16 we wtorek, po powrocie z przedszkola soczysta, okrągła k wyskoczyła z ust wiktorkowych i potoczyła się wprost w uszy mamine. Tego było dość. Matka święta konsekwentna pociągnęła swe niesforne dziecko i stać mu kazała w kącie całe 5 minut, bacząc, by chociaż część tego czasu miał ręce wzniesione ku górze. Oj, co się działo w tym kącie, tu oszczędzę Wam szczegółów. Napiszę tylko, że lały się łzy wielkości grochu (z obu stron), padały miliony obietnic (pewnie bez pokrycia), zaklęć miłosnych i gróźb karalnych (te ze strony Wiktorka). 5 minut rozrosło się więc do 15, o podniesionych rękach (całe szczęście) zapomniano dosyć szybko.
W każdym razie kara została odbyta, dziecko zalane łzami i złamane skruchą rzuciło się w ramiona matki, ta zaś przystąpiła do ostatniej pogadanki umoralniającej, najeżonej drastycznymi przykładami, jak to kończą ci, których brzydkich słów używają i czy Wiktorek chce koniecznie – ich śladem – przebywać w zakładzie karnym, być porwanym  przez Baba Jagę i spać przez 100 lat, jak Śnieżka. Wiktorek zdecydowanie nie chciał. Przysięgał też na głowę matki (!), że już nigdy, że nie powie, zapomni, że obiecuje. Matka szczęśliwa objęła swe dziecko objęciem dydaktycznego tryumfu, szepcząc mu do uch: Pamiętaj Wiktorku, takich słów używaj tylko złe osoby, brzydkie osoby…       Wiem mamusiu – chlipną żałośnie Wiktorek – takie ch…  (liczba kropek po literze ch nie jest tu bynajmniej przypadkowa).
I tak oto matka osiwiała w jednej minucie, ku szczerej radości własnego dziecka, które stwierdziło, że wygląda zaj……. (tu liczba kropek również nie jest przypadkowa).
Dobranoc ;).

 źródło: http://animowany.pl/


sobota, 1 listopada 2014

AKT WIARY O PORANKU

Hej, hej, rodzicu ateisto, rodzicu agnostyku, rodzicu wierzący-niepraktykujący i Wy wszyscy wątpiący, a raczej nie mający czasu i ogólnie nie zabiegający jakoś specjalnie o wejściu do Lepszego ze Światów już dziś i w tej chwili koniecznie. Witajcie, witajcie kochani w mojej opowieści.

Babcie. Instytucje niezbędne, ważne, często fundament  komórki społecznej zwanej rodziną z małym dzieckiem. Ci, którzy korzystają wiedzą o czym mówię.
Oczywiście, babcie zawsze wiedzą lepiej, zawsze zrobią po swojemu, zawsze zignorują Wasz zakaz dawania dzieciom czekolady/chipsów/ciastek, z mysiej dziury wyciągną za mały sweterek, za duże buty, dziurawe rajstopki, które upchnęliście tam w nadziei (próżnej i płonnej), że babcia nie dotrze i nie znajdzie. Babcia znajdzie zawsze i przebierze Wasze nieświadome dziecko w to coś, co zostało schowane, argumentując, że ładne, że ciepłe, że szkoda, że w sam raz, że nie uwierzysz, co znalazłam!
Jakie babcie są, każdy wie – nie ma co narzekać, bo przy tych wszystkich niedoskonałościach pozwalają nam w ogóle funkcjonować w świecie dorosło-zawodowym więc zyski przerastają straty o 1000%. Choć straty odnotowujemy również…
Nie inaczej jest w kwestii religii. Babcie – jak to  babcie - religijne są głęboko, religijnością tradycyjną, żarliwą, maryjną głównie i ludową. Szczególnie babcia Aniela ma pod tym względem żyłkę – rzekłabym nawet – misyjną. Szczególnie na polu młodszego pokolenia, a na tym polu pozostają niestety już tylko nasze dzieci, czyli babcine wnuki.

Jaś, dumny uczeń klasy I, głównie – nie oszukujmy się - z powodu nacisków pani katechetki chadza do kościoła w miarę regularnie, choć nie koniecznie na msze dla dzieci, bo te po pierwsze z dziećmi niewiele mają wspólnego (poza większą ich ilością o tej porze w Domu Bożym) a po drugie, czy raczej po pierwsze w tych godzinach na nieszczęście uczęszcza na zajęcia pływania. Na ogół chodzimy więc o 17.30, kiedy to dzieci raczej przebywają poza Kościołem, ale starsze osoby wręcz przeciwnie, co skutkuje naszym subiektywnym odczuciem, ze niekoniecznie znajdujemy się na nabożeństwie, co raczej na oddziale geriatrycznym (przepraszam, przepraszam, przepraszam, ale ZAWSZE mam takie myśli, nic nie poradzę).
Jaś na obie msze reaguje podobnie – początkowo była to głęboka niechęć, później faza buntu (ze zniecierpliwieniem oczekiwał na moment „zbierania na tacę”, obwieszczając konspiracyjnym szeptem: Mamo, zapłać temu gościowi i wychodzimy….), aż po rezygnację i zapadanie w stan letargu, wybudzając się z niego w okolicach ogłoszeń duszpasterskich.
Tak więc Jaś się wdraża, ku radości babć, oczywista.
Staś się jeszcze wdrażać nie powinien. Bo jest za mały, by wdrażać go w cokolwiek, powiesz drogi Czytelniku (poza aplikacjami na tablecie Jasia, w które wdraża się sam z dziką radością). A nie, a właśnie że nie, nieprawda. Staś się wdraża i to jak jeszcze!
Taka sytuacja: biegam rano jak szalona, mąż już wyszedł, Jaś do szkoły, Stasiek przeziębiony w domu. Biegam, miotam się, zaraz wychodzę do pracy, zakładam spodnie, zjadam śniadanie, wycieram nos, pakuję Jasia. I w pewnym momencie: Mamo, nie nauczyłem się modlitwy, nie nauczyłem się modlitwy – zawodzi Jaś rozpaczliwie, bo pamięć zawodzi go na każdym kroku, a już szczególnie ta pamięć, dotycząca nauki. Ta najczęściej.
Czekaj, dziecko czekaj – charczę z szafy, poszukując nie wygniecionej bluzki – dawaj, dawaj książkę. Długa ta modlitwa?
Na szczęście nie długa, w 10 minut zdążymy. Akt wiary – więc szybko, powtarzamy: Wierzę w Ciebie, Boże żywy – echem potwierdza moje słowa Jaś. Zerkam nerwowo na zegarek – babci nie ma, babci nie ma, miała być 15 minut temu, nie ma, nie ma, a ja już muszę wychodzić… Twe słowo mylić się nie może – z satysfakcją kończy Jaś.
Oj, może, może, szczególnie co do punktualnosi babcinej. Jest, jest wreszcie! Wchodzi babcia Aniela. Obarczona już od progu podręcznikiem do religii dostaje zadanie odpytania Jasia.
Ach, że wy nie widzieliście tego blasku w oku, tego zachwytu, ach!
Babcia przystępuję do zadania z całą powagą, smaga moje biedne dziecko tymi czterema linijkami jak rzemieniem – i jeszcze raz, i jeszcze raz. Z własnej inicjatywy proponuje – jako gratis – opanowanie Aktu Żalu. Nie, nie, mamusi, nie, nie, nie ma co dziecka przeciążać.
- Wierzę, coś objawił Boże – deklamuje smętnie Jaś po raz 10 w duecie z babcią.
Twe słowo mylić nie mozeeeeeee - dorzuca z drugiego pokoju nie Jaś, a Staś…
Babcia zamarła. I oniemiała ze szczęścia. Słyszysz, słyszysz – krzyczy do mnie z wyrzutem matki nie wtajemniczającej dzieci w sposób dostateczny, a nawet nie mierny – widzisz, dziecko się nauczyło, dziecko się nauczyło!
Zamykając już drzwi słyszę, jak babcia nakazuje chłopcom ustawić się w rzędzie i deklamować modlitwę wspólnie – jeden wers Jaś, drugi wers Staś, jeden wers Jaś, drugi wers Staś...
Próbuję się mimo wszystko nie denerwować. Zadzwonię do niej z pracy, spróbuję ją jakoś powstrzymać, choć mój Boże w Trójcy jedyny, prawdziwy – kogo ja oszukuję, że posłucha?????

A Zosia (tak, tak, tak z pracy) opowiadała ostatnio, że kiedy miała 5 lat i jej starszy brat uczył się „Elegii o śmierci Ludwika Waryńskiego” i nie mógł jej ni w ząb i widelec spamiętać, ona nauczyła się w trzy sekundy i deklamowała cały dzień, ku rozpaczy rodziców zaangażowanych wówczas w działalność „Solidarności”.
To się nazywa: znak czasu ;).



wtorek, 28 października 2014

NIUNIA

Przywileje pracownicze naszego biura – poza oczywistym splendorem, spływającym na nas comiesięcznie niczem łaska boska w postaci pensji drwiącej sobie w najlepsze z wyliczeń rządowych na temat średnich zarodków w budżetówce – są wymierne i związują nas z naszym miejscem pracy prawie tak mocno, jak kasa zapomogowa. Przywileje te są liczne, żeby nie było, że nie: wycieczki pracownicze 4 razy w roku (Kazimierz Dolny, Białostocczyzna, Sandomierz, Praga), dofinansowanie do biletów do kina oraz - karnet sportowy.
Karnet sportowy, hit sezonu! My wszystkie, Zdzisie, Krysie, Zosie spotykamy się na aerobiku, a jakże.
W zaparowanej salce wielkości orzecha mieszają się klasy społeczne naszego biura, starszy referent macha raźnie kończynami wespół-w-zespół ze starszym dokumentalistą, a samodzielny księgowy niezdarnie próbuje trafić w rytm salsy czy innego standardu latynoskiego.
Na zajęcia nasze przychodzić zaczęła od niedawna też Niunia – kierowniczka pionu administracji, kobieta lat 43, kobieta sukcesu, doktor nauk prawnych, która poza pełnieniem tej oto zaszczytnej funkcji para się niełatwym zdaniem prowadzenia zajęć na miejscowej uczelni z zakresu administracji właśnie.
O, Niunio! O poemacie kobiecości, o kwintesencjo Hollywood lat… 50. może? O elegancjo i szyku. 
Niunia charakteryzuje się pełnym skoncentrowaniem na własnej osobie. Niunia zastyga w akrobatycznej pozie w czasie ćwiczeń by podziwiać swą umięśnioną kończynę, nie zwracając przy tym uwagi, że grupa od dawna już wykonuje mało efektywne skłony, sekwencje z kończyną bagatelizując już w dołach niepamięci. Niunia wzdycha, że jej gorąco, że jest zmęczona, senna, że za szybko, że nie umie. Niunia domaga się uwagi tu i teraz. Natychmiast. Niunia, rozwódka bezdzietna, z całą uwagą może oddać się swojej pasji największej, swojej pasji życiowej, uczynić zeń misję i religię, dobrą nowinę niosąc między prosty lud niczem mesjasz. Dobra nowina brzmi: Niunia jest między wami, Niunia zstąpiła i lśni wśród waszych czapek i beretów szarych niczym diament. O, Niunio!
Niunia, oprócz całego szeregu przymiotów cielesnych i intelektualnych (kolejność nie jest tu przypadkowa) ma te jeszcze cechę, że w sposób niebywały wręcz potrafi każdą rozmowę, każdy temat, jakby nie był on surrealistycznym, skierować na tory właściwe, którym na imię Niunia. Nie inaczej było i tym razem.
Nasze miasto-miasteczko słynie z kilku rzeczy zacnych i mniej zacnych, wśród tych ostatnich bez wątpienia ważne miejsce zajmuje bezrobocie. A że Niunia ma łatwy dostęp do rynku bezrobotnych "za chwilę", jako że wykłada na miejscowej uczelni przedmioty, które na owo bezrobocie skazują młodzież, mimo jej najszczerszych chęci i zaklinania rzeczywistości, ma się czym wykazać i na tym polu niestety.  Niestety to ma moc zgubną dla obu stron - Niuni przede wszystkim, ponieważ utwierdza ją to w posadach własnej doskonałości,ale też dla studentów, którzy kształceni są na wyznawców niuninego intelektu i blasku.
I oto jedna z byłych studentek Niuni zadzwoniła do niej wczoraj.
Po co dzwoniła, Bóg raczy wiedzieć.
Bóg raczy wiedzieć w założeniu ogólnym, bo w ujęciu syntetycznym wszystko wydaje się jasne: otóż niejaka Milenka (w świecie Niuni nie obowiązują imiona w ich podstawowej formie, zawsze są to zdrobnienia, często przymiotnikowo umilane jakąś „kochaną”, „drogą”, „milutką”). I tak oto Milenka, nie dosyć że kochana, to jeszcze droga i złociutka chyba, zadzwoniła do Niuni wczoraj wieczorem.
Po co, Bóg raczy wiedzieć, jak już mówiłam.  Bóg może raczy, ale nie Niunia.
Otóż, Milenka zadzwoniła wieczorem, kiedy Niunia już miała się kłaść, ale jeszcze chciała się napić mleka, bo zawsze przed snem pije szklankę ciepłego mleka, żeby lepiej zasnąć i to ją uspokaja i przywołuje obrazy z dzieciństwa, bo mama Niuni zawsze przed snem dawała jej szklankę gorącego mleka i tak jej zostało do dziś. Nie Milence, oczywista, a Niuni. Zapewne też mamie.
No więc Niunia kierowała się już w stronę łóżka, myślą już parząc sobie wargi mamusinym mlekiem, gdy nagle zadzwonił telefon. Komórka. Musiał to więc  być ktoś bliski, bliski na tyle, ze Niunia zaryzykowała dać mu numer swojej komórki.
Zaciekawiona, zaintrygowana odbiera, pomimo, że numer nie jest zapisany w jej kontaktach. Ale to intryguje jeszcze bardziej, szczególnie wieczorem, szczególnie przed gorącym mlekiem. – Halooooo – „o” nie jest tu efektem dłuższego przytrzymania palca na klawiaturze, to „o” rzeczywiście wybrzmiewa dość długo i melodyjnie.
No i co się okazuje? Że to Milenka dzwoni. Milenka, tylko Niunia nie miała zapisanej jej w kontaktach, co i logiczne jest, bo po co zapisywać rzeszę studentów, którym udostępnia się swój numer. No i cóż tam Milenko, kochanie, co słychać u ciebie?
U Milenki słychać źle, pół roku po dyplomie bez rezultatu szukała pracy, najpierw w administracji, której podobno fala zalewa nasz kraj, ale nawet bałwany z tej fali nie dotarły do naszego miasta-miasteczka, więc może nie jest to już nasz kraj?
Zupełny brak środków do życia, postępujący marazm i smutek, który z całą pewnością nazwać można już symptomami depresji skłoniły Milenkę do desperackiego kroku znalezienia czegokolwiek, byle by wyjść z domu i doń wrócić z jakimkolwiek groszem, przy czym wyrazy „jakikolwiek” i „grosz” mają tu tę samą wagę.
Milenka znalazła więc pracę – zgodnie z poradami zamieszczanymi w kolorowych czasopismach, w kąciakach „psycholog radzi”, choć jeszcze kilka lat wcześniej „psycholog” był po prostu Kasią, albo Anią ostatecznie – by coś robić, by nie gnuśnieć, by nie siedzieć w domu, ogólnie więc obniżyć swe kwalifikacje do 0 albo i niżej - jeśli tylko się da, i pracować.
Milenka znalazła więc pracę przy segregacji listów. Jedyną , jaka wydawała się jej znośna (perspektywa obsługi wózka widłowego albo tzw. siedzenie na kasie odpadły w przedbiegach. Pierwsza z tego powodu, że Milenka nie ma prawa jazdy i wszelkich pojazdów boi się od małego uczuciem głębokim i wzajemnym niestety, druga z tego powodu, że wykształcona twarz Milenki na kasie jednak, mimo wszystko i wobec wszystkiego nie przechodziła jej przez gardło, głowę i co tam jeszcze. Nie o takim "celebryty" marzyła. Rozdzielnia, przy całej swej ułomności, miała w tej konfrontacji dwa spore całkiem plusy: 1. nie trzeba było niczym jeździć,2. można było zachować duży stopień anonimowości.
No więc Milenka pracuje. Ale mój Boże – tu Niunia dramatycznie wznosi wzrok ku górze, wykonując przy tym akrobację nie lada, bo jednocześnie spogląda ukradkiem na lustro z boku, by potwierdzić w nim zamierzony efekt wzniesionych tak dramatycznie gałek ocznych ku górze.
Mój Boże. Jak ona narzeka, jak ona narzeka. Że na trzy zmiany pracuje, że z mężczyznami, że musi się nadźwigać, naszarpać, że nikt się z nią nie liczy, że jest zmęczona, że nawet jej się czytać nie chce, ze przychodzi do domu i odmóżdża się przy jakiś tanich serialach.
Mój Boże – tu Niunia robi efektowny wymach nogą, powtarzając tę sekwencję trzykrotnie bez potrzeby zresztą, gdyż grupa dawano przysiadła w mało efektownym wykroku, posapując przy tym boleśnie.
Mój Boże. I ona do mnie dzwoni. Do mnie, że może coś słyszałam, że może jakaś praca, że cokolwiek, że może jej pomogę, że ona już nie daje rady tak fizycznie, że może jakaś protekcja… Protekcja,  kochana, protekcja???
Milenko, co ty mówisz. Milenko droga, jak ja ci zazdroszczę, nie masz pojęcia! Jak ja ci zazdroszczę.
Jak ja bym chciała tak popracować fizycznie! Jak ja marzę o tym, o tym prostym świecie, o tych prostych przekazach, o tym braku zakłamania. Milenko. Wiesz jakie to jest cenne, wiesz, jak to oczyszcza? Żeby tak mnie ktoś wziął, powiedział do mnie prosto – słuchaj, co ty wyprawiasz… Milenko, jak ja mam dość tych urzędasów, tych smutasów, tych kaw, ciast, tych wydumanych problemów. Milenko naprawdę. Kochanie, jak ja bym chciała tak przy taśmie, tak przy listach….
Tu Niunia musi przerwać niepocieszona, cała grupa przerzuca bowiem nogi w tył i z prostej świecy ląduje w rozkroku, dotykając palcami stóp podłogi. 
Nie dość zaś, że Niunia nie potrafi tego zrobić, to jeszcze ma na sobie różowe szorty. W panterkę.
A dookoła same lustra ;).


niedziela, 19 października 2014

KAMILEK

Kiedy byłam w ciąży z moim pierwszym synem Jasiem, wynajmowaliśmy z mężem sporą kawalerkę w najstarszych blokach w mieście. Termin porodu zbliżał się, kawalerka malała a ostatnie piętro, na którym była usytuowana  stało się drabiną Dawida.
Kiedy wprowadziliśmy się do nowo wynajętego 2-pokojowego mieszkania  oddalonego 2 ulice od poprzedniej siedziby, cały dobytek przenosząc w reklamówkach i torbach, 2 pokoje i widna kuchnia na powierzchni 32 m2 nie miały horyzontu.
Na takiej samej  przestrzeni bez końca, tyle że piętro wyżej, mieszkała starsza kobieta z wnuczką, jak dowiedzieliśmy się chwilę później z prawnuczką, dziewczyną 17-letnią, mimo dużego już brzucha, bardzo szczupłą, patrzącą spode łba na otaczający świat, śmiesznie przygarbioną, o nerwowych ruchach rąk nałogowego palacza.
Czasem pewnie mijałyśmy się obserwując niepostrzeżenie nasze brzuchy – nie pamiętam już. Pamiętam natomiast dobrze, kiedy wróciliśmy z Jasiem ze szpitala, dziewczyna jeszcze nie urodziła, bezrefleksyjnie patrzyła na  wózek pchany przeze mnie.  Ale krótko, bo zaraz zniknęła i po trzech tygodniach sama pojawiła się z dzieckiem.
Mały był głośny, ale ona głośniejsza. Nie radziła sobie z nowymi obowiązkami, nie była zresztą typem dziewczyny, która w dzieciństwie bawiła się lalkami. Dziecko ją denerwowało i nie miała oporu tego pokazywać. Jeśli w domu była babcia – a na szczęście była dość często, na górze panował względny spokój. 
Spotykałyśmy się prowadząc nasze wózki – nie było dzień dobry, nie był rozmowy – zachowywała się jak dzikie zwierzątko, uciekała chyłkiem,  paląc nerwowo papierosa.  Była jak automat.
Dziewczyna znikła, małym (jak miał na imię? Kamilek…. Nie, chyba nie, nie pamiętam …) zajmowała się babcia – mijałyśmy się czasem na schodach, opowiadała, że mały taki żywy, ze prawdziwy szatan, że uparty. No chyba rzeczywiście był, przynajmniej w porównaniu z wypucowanym Jasiem.  Krzyczał, nie dawał się przekonać, szedł swoją drogą. Ale był przy tym pogodny, pamiętam jego okrągłą buzię, obcięte na krótko włosy, ciekawe oczy.
Po pewnym czasie dziewczyna wróciła – okazało się, że była w szpitalu, ojciec dziecka poderżnął jej gardło, ledwie z tego wyszła. On ukrywał się na jakimś strychu, złapano go po kilku dniach, ona wróciła do domu. Nie, nie zmieniona. Zachowywała się dokładnie tak samo, nie uciekała przed ciekawym spojrzeniem otoczenia, przesiadywała dosyć często na ławce przy trzepaku, paliła papierosy i w jakiś kanciasty, ale ciepły sposób zajmowała się chłopcem, który potrafił wyegzekwować od niej już dużo.
Wprowadził się do nich brat jej ojca – kawaler, alkoholik, odgłosy z góry przybierały na sile, chociaż pamiętam, że bawił się z małym i była to chyba jakaś forma miłości. Babcie poinformowała mnie, rodzice dziewczyny mieszkali niedaleko, ale nie utrzymywała z nimi kontaktu – też alkoholicy, szczególnie ojciec i coś tam z historii rodzinnych.
Po kolejnych krzykach na górze zadzwoniłam do mojej koleżanki, która pracowała w miejscowym MOPsie, prosząc o interwencję w tej rodzinie, ale mieli już ich znać.
Ponieważ i 32 m2 mają swój kres, a horyzont potrafi się skurczyć boleśnie szybko, opuściliśmy naszą wymarzoną widną kuchnię na rzecz 50 m2 z 30-letnim kredytem. Szczęściarze.
Ich widziałam w tamtym roku w McDonaldzie – mały fajnie wyrósł, trzymał matkę za rękę, podskakiwał zadowolony. Ucieszył mnie ten widok. Pomyślałam, że to dobrze, że jest radosny, że widać w tym ciemnych oczkach „charakterek”, który mu pewnie w życiu pomoże.
A 1 czerwca szliśmy z Jasiem na zakończenie roku w szkole angielskiego, do której uczęszczał.
Ze zdumieniem zauważyłam, że koszula 128 jest już na niego za mała, że 7  latek to już 134 cm.
Był występ, dyplom, kwiaty i zdjęcia. I kiedy wracaliśmy, zadzwoniła mama z informacją, że ten chłopiec, który mieszkał nad nami na Niecałej, że jechał z dziadkami  do ojca, tego, który 6 lat wcześniej podciął gardło jego matce, do Sieradza do więzienia – może taki prezent na dzień dziecka, może niezależnie od wszystkiego – nie wiem. I że prowadził wujek, okazało się, że pijany i że nie miał prawa jazdy, i że w Miłosnej wyprzedzał autobus i wjechał pod koła tira, i że dziadkowie zginęli na miejscu a mały zmarł dziś w szpitalu.

I co powiedzieć, że to smutne, że niektórym się przecież udaje, że miał ciężko od początku.
Że przecież ten sam bezmiar, że przecież wszystko to same, a jednak wszystko inne, choć tak podobne.
I tylko wciąż nie mogę sobie przypomnieć, jak miał na imię, Kamilek…?




czwartek, 16 października 2014

U KRYSI NA URODZINACH CZYLI WIELKI ŚWIAT W MAŁYM BIURZE

Siedzimy sobie, siedzimy. Fajnie tak siedzieć, za oknem zimno, śnieg i deszcz bez słońca. Tym bardziej, że w pokoju Krysi, Zdzisi i Frani nie ma obsługi klienta, nikt nie wpada, nie wpada, nie zaskakuje żądaniem natychmiastowego zerwania się, przyniesienia, wyniesienia. Jest spokojnie i bezpiecznie. Siedzeniu naszemu patronuje dziś sam Dyrektor, bo Krysia ma okrągłe, 50 urodziny. Jest tort bardzo słodki, bezowy, który upiekła mama Krysi (tak, tak, własnoręcznie, nie przypaliła, nie przypiekła, bardzo dobry ten tort, tyle że za słodki trochę).
A że tort za słodki, Zdzisia proponuje herbatę owocową bez cukru, gdyż cukier co prawda krzepi, ale w nadmiarze wręcz przeciwnie (czyli co?...).
 Tak więc siedzimy sobie, siedzimy. Zdzisia wertuje Internet, w nadziei, ze któryś z redaktorów wpadnie wreszcie na ten pomysł, by aktualizować informacje co 30 sekund, ba, samo życie na to nie wpadnie, by dalej - rozwodzić się, umierać i rodzić się w wielkim świecie najlepiej, w Hollywood, ostatecznie w Warszawie, u Shturów, u Jandy, dalejże!
 Bo Zdzisia to prawdziwa fanka Internetu. Internet głównie trzyma ją w pracy, z którą winna rozstać się już 7 lat temu, ale nie może, bo z roku na rok przybywa informacji, bohaterów, kolorów, które w domowym zaciszu nie pachną już tak ponętnie.
Zdzisia czyta Internet jak Biblię, całe 7 godzin. Czyta wszystko bez specjalnej różnicy w intonacji odczytywanych wieści, z tym samym wypiekiem na policzku i niekończącym się potokiem komentarzy własnych, córki-warszawianki oraz dalszej i bliższej rodziny jej męża.
50. urodziny Krysi niczego tu nie zmieniają, choć narzucają ton lekki, rozrywkowy nieomal, naznaczony jednak pewną sensacją, bez której ani rusz.
Dziewczyny, słuchajcie! – wieszczy 67-letnia dziewczyna do tych 20, 30 i 50 letnich.
Dziewczyny słuchajcie. Woody Allen oskarżony o molestowanie córki! Córka go oskarżyła! Jak miała 7 lat. To znaczy molestował ją jak miała 7 lat!
Krysia, fanka kina, nie kryje rozczarowania. – Tak wiarygodny w swych filmach, tak zdroworozsądkowy, wydaje się to niemożliwie.
- A bo tam jedną molestował? Kilka, kilka. Z jedną się nawet ożenił – przypomina nam Frania.
- Trzeba oddzielić człowieka od dzieła, dzieło od człowieka – zasmuca się Misia.
Jemy tort w milczeniu.
- Ten świat wielkich aktorów, reżyserów, to nie jest nasz świat, oni wszyscy maja zboczenia, seks i seks – Zdzisia zanosi się rechotliwym śmiechem. My za nią, z powodu tego śmiechu śmiesznego, krzykliwego.
Krysia zaczyna bronić śmiechu: - No weźcie tego Polańskiego. Z tą 13- latką co było?
- O to nie wiadomo jak było, tam matka ją zostawiła chyba. Chciała karierę jej załatwić, czy  coś… - mówi Misia.
- No tak, ale co to za matka jest. Tam tych chłopów kilku było przecież, pijanych. A ta matka celowo ją zostawiła – Krysia dzięki Internetowi wie wszystko. Wszystko. - 13- latka. No która by z was zostawiła z pijanymi chłopami? Dziecko takie, to wiadomo co z nią chcieli robić. To matka jest? Ja bym tam dziecka nie zostawiła.  Ja bym już wolała sama zostać, a dziecko odesłać do domu. No trudno już, człowiek by zamknął oczy, jakoś się przemęczył. A dziecko bym odesłała.

Jemy tort, który szczęśliwie się kończy. Herbata też. Za oknem pada deszcz i śnieg. Więcej deszczu. Krysia minę ma rozmarzoną, dziecko lat 13 pewnie powraca już – może taksówką opłaconą przez Polańskiego – do domu.

niedziela, 12 października 2014

SKAZANI NA SUKCES

Jestem mocno zdołowana. Jako nie-najmłodsza matka małych dzieci i pracownik jednocześnie. Jestem pogrążona w rozpaczy, diablo-pogrążona. Moje 38-letnie życie wskazuje niezbicie, nie bawiąc się w sentymenty typu nadzieja i wszystko-się-może-zdarzyć – że nie osiągnę sukcesu zawodowego. I to na żadnym polu. Nie osiągnę sukcesu zawodowego, tego, co miało być na wyciągnięcie ręki, do czego byłam namaszczona i predestynowana, nie będę znaną piosenkarką, księgowa, szefową, prezesem, ba, nie będę nawet znaną nauczycielką. Null, rien, nothing. Dlaczego? Dlaczego, zapytasz życzliwy mi czytelniku? Dlaczego – pytanie brzmi jak zarzut, ale i lekkie niedowierzanie, ty-ja, taka zdolna, ambitna, taka nad poziomy – wcale przecież nie żartuje i daleko mi tu od kpiny. Dlaczego? Ponieważ złej baletnicy przeszkadza rąbek u spódnicy, leniwej matce zaś rąbki takie tworzą się na przeróżnych rzeczach, ba, okolicznościach nawet. Analiza: praca w godzinach 7.30-14.30 (nie, nie , to nie pomyłka, 14.30 – cudowne 7 godzin). Tak wiec 7.30. Wstajemy o 6 aby: przygotować ubraniax2 (w ciemnościach, oświetlając sobie przepastne jaskinie szaf i szafek latarką z telefonu komórkowego – o boski Edisonie współczesnych kobiet, praktyczna Muzo matki pracującej). Kompletujemy to, co kompletować miałyśmy wczoraj, niestety znużone godzinnym usypianiem Jasia i uspokajaniem Stasia za ścianą, usnęłyśmy razem z tym pierwszym, przebudzając się z przerażeniem o drugiej w nocy z soczewkami na oczach, w dżinasch i golfie oraz ciapciach oczywiście.
Boże mój, nie mogę skupić się na opowieści, bo Polska znowu przegrywa, tym razem ze Słowacją i to w pierwszej połowie 2:0, Jaś bardzo to przeżywa i co jakiś czas zanosi się żałosnym szlochem. Do diabła z tą piłka, podobno taki trener inkasuje co miesiąc 150 tysięcy. 150 tysięcy za 90 minutowy szloch mojego dziecka, to powinno być karalne!
Ale ad rem: oczywiście w nocnym amoku nie podejmuje próby mycia, ponieważ mogłabym zasnąć pod strugami wody, zalewając przy tym oburzonego-z-powodu-wiecznie-tupiących-dzieci-i-czy-ja-już-jestem-skazany-do-śmierci-na-ten-hałas (to zleży kiedy pan planuje zejście, Staś wyjedzie na studia za 15 lat, Jaś za 13 – wiec chyba tak, choć oczywiście tego panu nie życzę).
Później prysznic z głową niestety, więc suszenie – ten koszmarny atrybut kobiecości, długie włosy, których tak trudno nam się pozbyć, bo stracimy na atrakcyjności, żaden mężczyzna (nawet portier w biurze) nie wykaże najmniejszego zainteresowania na nasz widok i poczujemy ten cholerny upływ, czy mgnienie raczej uciekających lat. I kaplica, i śmierć cywilna, i wygnanie na Isos, czy inną kamienistą wyspę, gdzie nawet strażnicy nie pilnują, bo po co, skoro nie ma sposobu z niej uciec.
Tak więc suszymy, otulając hałaśliwą maszynę ręcznikiem, żeby nie obudzić śpiących domowników z szczęśliwie krótkimi włosami. Zrobione. 6.45 – sprawdzamy spakowany tornister Jasia zgodnie z planem, którego bezskutecznie uczymy się od miesiąca. No tak, nie ma stroju gimnastycznego. Poszukiwanie zajmuje 5 minut, w tym czasie budzi się Jaś, marudzi, nie chce iść do szkoły oczywiście, uspakajamy, tulimy, prasujemy wygniecioną (jak można tak wygnieść, niebywałe) koszulkę, pakujemy w worek, który szczęśliwie dziś nie zginą, do tornistra, 7.05, budzi się Staś. W pięć minut robię kawę, śniadanie, pochłaniam to ubierając się, wybiegam. 7.25 – 5 minut na dojście do pracy. Jestem. Lista na szczęście jest.
Wpadam do pokoju. Moje koleżanki – bezdzietne zaznaczmy i niezamężne – już są. Uśmiech triumfu z powodu ostatniego miejsca w wyścigu do odebrania kluczy znikną z ich twarzy dwa lata temu, kiedy urodził się Staś. Całe szczęście, zawsze byłam słaba w maratonach.
14.30 – wychodzimy. Na szczęście udało mi się wyjść do sklepu i zrobić część zakupów w mięsnym obok biura. Mam już układ z portierami, zostawiam dwie reklamówy wypełnione mięsem na fotelu za drzwiami portierni, odbiorę je wychodząc (mam nadzieję, że kierowniczka nigdy nie przeczyta tych zapisków). Biegniemy. W obu dłoniach trzymamy upolowaną zwierzynę w wpijających się boleśnie dłonie białych reklamówkach, których uchwyty pękają w najmniej odpowiednich momentach. Idąc szybkim krokiem na wysokich koturnach (jestem nikczemnego wzrostu, muszę więc optycznie udoskonalać moją sylwetkę za pomocą różnorakich rusztowań umocowanych na obuwiu, żeby – chociaż portier, chociaż on – zauważył, że jestem młodą, gibką, którą na wiele jeszcze stać), które co jakiś czas boleśnie wykrzywiają mi kostkę konstatuję, że współczesny myśliwy stał się kobietą.
Idziemy więc po Jasia, odbieramy Jasia, 3-tonowy tornister ląduje na naszych plecach, chwiejąc się na koturnach ciągniemy Jasia przez przejście dla pieszych, zręcznie unikając uderzanie workiem z trampkami, którym Jaś z namiętnością wywija, mimo zwracanych mu już 100 krotnie uwag. Gloria, alleluja, dochodzimy do marketu spożywczego! W markecie ograniczamy się do najpotrzebniejszych zakupów z których drogą naturalnej ewolucji, a może raczej krwawego zrywu Robespierra robi się zwalisty kosz, który upychamy w kolejnych 3 reklamówkach, 80 gr. każda. Obarczeni tym oto ciężarem, chwiejąc się mocno na koturnach, robiąc zręczne uniki przed wirującym workiem i siłą woli poprawiając spadające uparcie ramie plecaka zahaczamy o pobliski kiosk ruchu, gdzie ostatnie pieniądze wydajemy na karty Ligi Mistrzów (ostatnia pasja, ba, natręctw wręcz Jasia). O 15.50 stajemy przed drzwiami naszego bloku, guzik domofonu naciskam nosem, drzwi otwarte, winda nie działa, wdrapujemy się na piętro 7, w przedpokoju rzucamy torby, rzucamy siebie, mamy chwilę na zmartwychwstanie.
Czemuż to chwilę? A temuż, że o 16.30 zaczyna się angielski Jasia, na który trzeba go zawieźć, odczekać 45 minut i przywieźć. 18 - jesteśmy w domu. Babcia wolna, kiedy zakłada buty połykamy obiad. Staś i Jaś do 19 bawią się razem, czyli ze mną w: układanie wieży z klocków i burzenie jej – czynność powtarzana 20 razy, ganianie w ciasnej powierzchni 50 metrów (obite ściany, obite biodra moje, bolesne stąpanie – niczym fakir – po pionkach do gry. Skąd u nas tyle pionków do gry? Staś z zamiłowaniem maniaka zakłada je na palce, zadając kłam obiegowym twierdzeniom, że manikiur jest domena damską).
19, 19 – kolacja, jogurty, witaminy. Dalej kąpiel razy 2, dzieci spać, 21 – choćbym podłączyła sobie kawę dożylnie zasnę razem ze Stasiem/Jasiem w wersji 1+1, choć częściej 2+1 na łożu naszym małżeńskim, czyli tapczanie w tłoczone kwiaty (krzyk mody sprzed 10 laty).
Uprzedzę Twe pytanie, miły Czytelniku - mąż jest, a jakże, cudny i kochany, tyle że w pracy do 22, prawie codziennie, z prostego powodu, któremu na imię kredyt hipoteczny we frankach szwajcarskich. Ale jeśli już jest, to spisuje się na medal, a nawet dwa, przysięgam!
Jak już wspomniałam więc, moje 38-letnie życie wskazuje niezbicie, nie bawiąc się w sentymenty typu nadzieja i wszystko-się-może-zdarzyć – że nie osiągnę sukcesu zawodowego.

Powiesz, że tak, że cóż to nadzwyczajnego, że jeśli dzieci małe, to je trzeba odchować i już. Filozofia to żadna – nasze babki miały szóstkę-ósemkę, i jeszcze gospodarstwo całe, i studnie i lampy naftowe.
No tak już jest, a w perspektywie historycznej narzekać nie ma na co.
No właśnie, co racja, to racja. Już się poprawiam i stawiam do pionu.
Bo w zasadzie nie miałam zamiaru zmęczyć się aż tak i kocham swe dzieci nad życie i w życiu życia sobie bez nich nie wyobrażam. Słowo Matki.
Dobrej nocy:)

A tu - ku pokrzepieniu serc - przedszkolanka Stasia w jego luźnej interpretacji ;)