Jestem mocno zdołowana. Jako
nie-najmłodsza matka małych dzieci i pracownik jednocześnie. Jestem pogrążona w
rozpaczy, diablo-pogrążona. Moje 38-letnie życie wskazuje niezbicie, nie bawiąc
się w sentymenty typu nadzieja i wszystko-się-może-zdarzyć – że nie osiągnę
sukcesu zawodowego. I to na żadnym polu. Nie osiągnę sukcesu zawodowego, tego,
co miało być na wyciągnięcie ręki, do czego byłam namaszczona i predestynowana,
nie będę znaną piosenkarką, księgowa, szefową, prezesem, ba, nie będę nawet
znaną nauczycielką. Null, rien, nothing. Dlaczego? Dlaczego, zapytasz życzliwy
mi czytelniku? Dlaczego – pytanie brzmi jak zarzut, ale i lekkie
niedowierzanie, ty-ja, taka zdolna, ambitna, taka nad poziomy – wcale przecież
nie żartuje i daleko mi tu od kpiny. Dlaczego? Ponieważ złej baletnicy
przeszkadza rąbek u spódnicy, leniwej matce zaś rąbki takie tworzą się na
przeróżnych rzeczach, ba, okolicznościach nawet. Analiza: praca w godzinach
7.30-14.30 (nie, nie , to nie pomyłka, 14.30 – cudowne 7 godzin). Tak wiec 7.30.
Wstajemy o 6 aby: przygotować ubraniax2 (w ciemnościach, oświetlając sobie
przepastne jaskinie szaf i szafek latarką z telefonu komórkowego – o boski
Edisonie współczesnych kobiet, praktyczna Muzo matki pracującej). Kompletujemy
to, co kompletować miałyśmy wczoraj, niestety znużone godzinnym usypianiem
Jasia i uspokajaniem Stasia za ścianą, usnęłyśmy razem z tym pierwszym,
przebudzając się z przerażeniem o drugiej w nocy z soczewkami na oczach, w
dżinasch i golfie oraz ciapciach oczywiście.
Boże mój, nie mogę skupić się na opowieści, bo Polska znowu przegrywa, tym razem ze Słowacją i to w pierwszej połowie 2:0, Jaś bardzo to przeżywa i co jakiś czas zanosi się żałosnym szlochem. Do diabła z tą piłka, podobno taki trener inkasuje co miesiąc 150 tysięcy. 150 tysięcy za 90 minutowy szloch mojego dziecka, to powinno być karalne!
Boże mój, nie mogę skupić się na opowieści, bo Polska znowu przegrywa, tym razem ze Słowacją i to w pierwszej połowie 2:0, Jaś bardzo to przeżywa i co jakiś czas zanosi się żałosnym szlochem. Do diabła z tą piłka, podobno taki trener inkasuje co miesiąc 150 tysięcy. 150 tysięcy za 90 minutowy szloch mojego dziecka, to powinno być karalne!
Ale ad rem: oczywiście w nocnym
amoku nie podejmuje próby mycia, ponieważ mogłabym zasnąć pod strugami wody,
zalewając przy tym oburzonego-z-powodu-wiecznie-tupiących-dzieci-i-czy-ja-już-jestem-skazany-do-śmierci-na-ten-hałas
(to zleży kiedy pan planuje zejście, Staś wyjedzie na studia za 15 lat, Jaś za
13 – wiec chyba tak, choć oczywiście tego panu nie życzę).
Później prysznic z głową niestety,
więc suszenie – ten koszmarny atrybut kobiecości, długie włosy, których tak
trudno nam się pozbyć, bo stracimy na atrakcyjności, żaden mężczyzna (nawet
portier w biurze) nie wykaże najmniejszego zainteresowania na nasz widok i
poczujemy ten cholerny upływ, czy mgnienie raczej uciekających lat. I kaplica,
i śmierć cywilna, i wygnanie na Isos, czy inną kamienistą wyspę, gdzie nawet
strażnicy nie pilnują, bo po co, skoro nie ma sposobu z niej uciec.
Tak więc suszymy, otulając
hałaśliwą maszynę ręcznikiem, żeby nie obudzić śpiących domowników z szczęśliwie
krótkimi włosami. Zrobione. 6.45 – sprawdzamy spakowany tornister Jasia zgodnie
z planem, którego bezskutecznie uczymy się od miesiąca. No tak, nie ma stroju
gimnastycznego. Poszukiwanie zajmuje 5 minut, w tym czasie budzi się Jaś,
marudzi, nie chce iść do szkoły oczywiście, uspakajamy, tulimy, prasujemy
wygniecioną (jak można tak wygnieść, niebywałe) koszulkę, pakujemy w worek,
który szczęśliwie dziś nie zginą, do tornistra, 7.05, budzi się Staś. W pięć
minut robię kawę, śniadanie, pochłaniam to ubierając się, wybiegam. 7.25 – 5
minut na dojście do pracy. Jestem. Lista na szczęście jest.
Wpadam do pokoju. Moje koleżanki –
bezdzietne zaznaczmy i niezamężne – już są. Uśmiech triumfu z powodu ostatniego
miejsca w wyścigu do odebrania kluczy znikną z ich twarzy dwa lata temu, kiedy
urodził się Staś. Całe szczęście, zawsze byłam słaba w maratonach.
14.30 – wychodzimy. Na szczęście
udało mi się wyjść do sklepu i zrobić część zakupów w mięsnym obok biura. Mam
już układ z portierami, zostawiam dwie reklamówy wypełnione mięsem na fotelu za
drzwiami portierni, odbiorę je wychodząc (mam nadzieję, że kierowniczka nigdy
nie przeczyta tych zapisków). Biegniemy. W obu dłoniach trzymamy upolowaną
zwierzynę w wpijających się boleśnie dłonie białych reklamówkach, których
uchwyty pękają w najmniej odpowiednich momentach. Idąc szybkim krokiem na
wysokich koturnach (jestem nikczemnego wzrostu, muszę więc optycznie
udoskonalać moją sylwetkę za pomocą różnorakich rusztowań umocowanych na obuwiu,
żeby – chociaż portier, chociaż on – zauważył, że jestem młodą, gibką, którą na
wiele jeszcze stać), które co jakiś czas boleśnie wykrzywiają mi kostkę
konstatuję, że współczesny myśliwy stał się kobietą.
Idziemy więc po Jasia, odbieramy
Jasia, 3-tonowy tornister ląduje na naszych plecach, chwiejąc się na koturnach
ciągniemy Jasia przez przejście dla pieszych, zręcznie unikając uderzanie
workiem z trampkami, którym Jaś z namiętnością wywija, mimo zwracanych mu już
100 krotnie uwag. Gloria, alleluja, dochodzimy do marketu spożywczego! W
markecie ograniczamy się do najpotrzebniejszych zakupów z których drogą
naturalnej ewolucji, a może raczej krwawego zrywu Robespierra robi się zwalisty
kosz, który upychamy w kolejnych 3 reklamówkach, 80 gr. każda. Obarczeni tym
oto ciężarem, chwiejąc się mocno na koturnach, robiąc zręczne uniki przed
wirującym workiem i siłą woli poprawiając spadające uparcie ramie plecaka
zahaczamy o pobliski kiosk ruchu, gdzie ostatnie pieniądze wydajemy na karty
Ligi Mistrzów (ostatnia pasja, ba, natręctw wręcz Jasia). O 15.50 stajemy przed
drzwiami naszego bloku, guzik domofonu naciskam nosem, drzwi otwarte, winda
nie działa, wdrapujemy się na piętro 7, w przedpokoju rzucamy torby, rzucamy
siebie, mamy chwilę na zmartwychwstanie.
Czemuż to chwilę? A temuż, że o
16.30 zaczyna się angielski Jasia, na który trzeba go zawieźć, odczekać 45
minut i przywieźć. 18 - jesteśmy w domu. Babcia wolna, kiedy zakłada buty
połykamy obiad. Staś i Jaś do 19 bawią się razem, czyli ze mną w: układanie
wieży z klocków i burzenie jej – czynność powtarzana 20 razy, ganianie w
ciasnej powierzchni 50 metrów (obite ściany, obite biodra moje, bolesne
stąpanie – niczym fakir – po pionkach do gry. Skąd u nas tyle pionków do gry?
Staś z zamiłowaniem maniaka zakłada je na palce, zadając kłam obiegowym
twierdzeniom, że manikiur jest domena damską).
19, 19 – kolacja, jogurty,
witaminy. Dalej kąpiel razy 2, dzieci spać, 21 – choćbym podłączyła
sobie kawę dożylnie zasnę razem ze Stasiem/Jasiem w wersji 1+1, choć częściej 2+1 na łożu naszym małżeńskim, czyli tapczanie w tłoczone kwiaty (krzyk mody sprzed 10 laty).
Uprzedzę Twe pytanie, miły Czytelniku - mąż jest, a jakże, cudny i kochany, tyle że w pracy do 22, prawie codziennie, z prostego powodu, któremu na imię kredyt hipoteczny we frankach szwajcarskich. Ale jeśli już jest, to spisuje się na medal, a nawet dwa, przysięgam!
Uprzedzę Twe pytanie, miły Czytelniku - mąż jest, a jakże, cudny i kochany, tyle że w pracy do 22, prawie codziennie, z prostego powodu, któremu na imię kredyt hipoteczny we frankach szwajcarskich. Ale jeśli już jest, to spisuje się na medal, a nawet dwa, przysięgam!
Jak już wspomniałam więc, moje 38-letnie
życie wskazuje niezbicie, nie bawiąc się w sentymenty typu nadzieja i
wszystko-się-może-zdarzyć – że nie osiągnę sukcesu zawodowego.
Powiesz, że tak, że cóż to nadzwyczajnego, że jeśli dzieci małe, to je trzeba
odchować i już. Filozofia to żadna – nasze babki miały szóstkę-ósemkę, i jeszcze
gospodarstwo całe, i studnie i lampy naftowe.
No tak już jest, a w perspektywie historycznej narzekać nie ma na co.
No właśnie, co racja, to racja. Już się poprawiam i stawiam do pionu.
Bo w zasadzie nie miałam zamiaru zmęczyć się aż tak i kocham swe dzieci nad życie i w życiu życia sobie bez nich nie wyobrażam. Słowo Matki.Dobrej nocy:)
No tak już jest, a w perspektywie historycznej narzekać nie ma na co.
No właśnie, co racja, to racja. Już się poprawiam i stawiam do pionu.
Bo w zasadzie nie miałam zamiaru zmęczyć się aż tak i kocham swe dzieci nad życie i w życiu życia sobie bez nich nie wyobrażam. Słowo Matki.Dobrej nocy:)
A tu - ku pokrzepieniu serc - przedszkolanka Stasia w jego luźnej interpretacji ;)
Fajny tekst, samo życie. Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńOj, samo, dzięki za odwiedziny:)
UsuńUwielbiam ten tekst,chociaż zdominował mnie dzisiaj do reszty. Właśnie przed chwilą pytałam umęczonym głosem mojego męża ,,Czy tak już będzie zawsze?" . Przeczytałam Twój tekst i niestety wiem. Będzie tak zawsze. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za ciepłe słowa, nawet nie wiesz, jak są dla mnie ważne:). Może nie wynika to z tekstu (który został już trochę zmieniony), ale to zmęczenie nadaje duży sens naszemu życiu, choć daje w kość jak nie wiem co:). Pozdrawiam i zapraszam do odwiedzin i komentarzy:))))
OdpowiedzUsuńKupiłaś mnie :D /nowa stała czytelniczka.
OdpowiedzUsuńWitaj i zostań jak najdłużej. Mam nadzieję, że zawsze znajdziesz tu coś dla siebie :)
UsuńBo bycie matką to ciągła walka. I niestety my kobiety zwykle same sobie podnosimy poprzeczkę ... Ech, rozmarzyłam się na samą myśl o 5 minutowej drodze do pracy. Ja jadę w jedną stronę 25 minut i to jest obiekt zazdrości wszystkich koleżanek, w Warszawie standardem jest raczej 50 minut w jedną stronę.
OdpowiedzUsuńWitaj, dzięki za lekturę i komentarz (te komentarze to prawdziwy miód na moje serce :))) ). Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak wyglądałoby nasze życie, gdyby nasze miasto-miasteczko było dużym miastem, w którym godzina na dojazd w jedną stronę np. do pracy to norma. Dojazd samochodem w poszczególne miejsca na naszym planie dnia zajmuje ok. 10 minut, a i tak ledwo dyszymy ;). Tak więc - chapaeu bas :) (choć Warszawa jest fantastyczna, uwielbiam to miasto).
UsuńOj Matko! Czy to przepowiednia, że moja "kariera" zawodowa też się kończy? W sumie to żadnej nie miałam przed narodzinami młodocianego, to pewnie i teraz nie mam na co liczyć :P
OdpowiedzUsuńBardziej zastanawia mnie organizacja domu, gdy już wrócę do pracy- ale do tego czasu jeszcze trochę, więc idę usypiać syna- dobranoc ;)
Ależ skąd, nic się nie kończy :). Jak tak trochę z przymrużeniem oka piszę, bo oczywiście moi chłopcy są dla mnie najważniejsi i to jest moja kariera i sens życia :). Chociaż czasem zmęczenie daje w kość (jak to matce-niemłodej ;) ) i wtedy mam taką wenę, żeby trochę pomarudzić :). Bardzo się cieszę, że zaglądasz, mam nadzieję, że zostaniesz na dłużej :). Cieszę się na te Wasze komentarze jak głupia :)))). Miłego dnia :)
UsuńMyślałam, że tylko ja tak myślę. I, że moje myśli są nie w porządku. No bo właśnie te nasze mamy i babcie rodziły i szły dalej pracować (czasem nawet ciężko fizycznie). I były świetnymi kucharkami. I jeszcze wcale nie widziały w tym nic nadzwyczajnego. A nie miały tych cudów techniki, co my. Czyli teraz naprawdę nie mamy, na co narzekać. Szczególnie kiedy tak wielu stara się o dzieci i... nic. Tak sobie wyrzucałam.
OdpowiedzUsuńPo tym wpisie widzę jednak, że to chyba normalne. Że jakoś musimy się w tym odnaleźć i połączyć bycie matką - dobrą! - z byciem człowiekiem po prostu (może nawet człowiekiem z aspiracjami, marzeniami, hę?). Widać takie czasy.
Ale dzięki, dobrze poczuć, że jest nas z takimi dylematami więcej. :)
Ja myślę, że mamy i babcie miały o tyle łatwiej, że ówczesny świat był bardziej jednowymiarowy, skoncentrowany na rodzinie i a nie karierze zawodowej, trochę czarno-biały i chyba społecznie przyjaźniejszy dla rodziców (przedszkola, raczej brak nadgodzin w pracy, rodziny 3ielopokoleniowe etc.) Chociaż brak pampersów i innych cudów techniki - koszmar...;) Ja o tej "karierze" piszę oczywiście żartobliwie, ale zmęczenie bywa jak najbardziej realne. Chociaż wiem też, że jest to najpiękniejszy okres życia, że będę to - już niedługo penie - wspominała z rozrzewnieniem. Cieszę się bardzo, że zajrzałaś do mnie :). Zapraszam, zapraszam jak najczęściej :))))
UsuńHaha dobre i wcale nie dołujące. Masz 38 lat, to jeszcze masa czasu do końca życia. Zdążysz zostać i gwiazda filmową, i piosenkarką. Jak się chce to wszystko jest możliwe :)
OdpowiedzUsuńJak dobrze, że urodziłam po 20, drugie machnę przed 30 i po 30 wolna od pieluch, jeszcze jakąś szanse na karierę mam, co nie? :P A co tam, że wstaję o 5.30, wracam do domu o 17.30 i nie ma mnie codziennie ponad 11 godzin (nie licząc zakupów, odholowania dziecia itp). Zrobię karierę, a co! Na złość wszystkim :P
Pozdrawiam i będę zaglądać. Lubię taki styl pisania :)
Trzymam kciuki :). Ja też zrobię, muszę tylko wymyślić jakąś wdzięczną branżę - jak znajdę chwilę czasu, oczywiście ;). Pozdrawiam i cieszę się jak nie-wiem-co z tych fantastycznych komentarzy. Miłego dnia :)
OdpowiedzUsuńHaha, no dobre, dobre :) Samo życie, samo życie... Tylko "stety" czy niestety?! :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie
Stety, stety oczywista :))))). Witaj i zostań jak najdłużej 😊
OdpowiedzUsuńPomijając niektóre niuanse i szczegóły, to mamy bardzo wiele wspólnego Matko ;-). Serio ;-). Czuję poniekąd związek dusz ha ha. Miłe!
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę. Zaglądaj do mnie, bratnia duszo, jak najczęściej. Pozdrawiam cieplutko 😊
OdpowiedzUsuńBranżę już chyba masz do zostania gwiazdą, tylko znajdź wydawcę. Chociaż na skromnej kolumnie i tak byś podniosła czytelnictwo :D
OdpowiedzUsuńNajbardziej mnie wzrusza, kiedy wykopujecie te stare wpisy, które przecież nie są takie stare - a jednak.... Kiedy widzę, że ktoś do nich wraca - cieszę się jak dziecko :). No i dziękuję za te piękne wpisy - czego chcieć więcej :). Pozdrawiam cieplutko :)
UsuńTo i ja się dołączę do grona komentujących. Zobacz już jesteś gwiazdą dzięki pisaniu :) A swoją drogą to przeczytałam i teraz zastanawiam się jak to będzie ze mną... Po 10 latach pracy rzuciłam ją dla dziecka i partnera, i przeprowadziłam się do dużego miasta. Wcześniej do pracy miałam 5 minut - piechotą. Póki co moje dziecko ma pół roku i przede mną jeszcze 6 miesięcy "lenistwa". No tak lenistwa... bo widzę, że niezła jada dopiero przede mną ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Trudno jest połączyć macierzyństwo z pracą - szczególnie w dużym mieście chyba. Ale przecież setki osób tak robią, więc można :). Pozdrawiam, dobrego dnia i zaglądaj do na koniecznie :)))
UsuńDobrze piszesz:) W każdym rozumieniu tego słowa;) Trzymaj się, Kochana!
OdpowiedzUsuńDziękuję za miły komentarz:). Zaglądaj tu do mnie, Kochana, jak najczęściej. Pozdrawiam ciepło :)))
UsuńUbity ten Twój dzień, że hej.
OdpowiedzUsuńJa kiedyś mieszkałam w wielkim mieście na dwunastym piętrze. Dobrze, że były dwie windy i zawsze któraś działała.
Ubity do granic, a i nocy często niedospane. Ale wszystko do czasu, pewnego dnia Matka to sobie odbije... ;). Pozdrawiam :)
UsuńPodoba mi się Twa lektura:-) !
OdpowiedzUsuńWpadlam w blogową sektę:-D
Pozdrowienia z Wilna!
Bardzo się cieszę :). Witaj Kochana i zostań z nami na dłużej :). Pozdrawiam cieplutko :)))
UsuńTakie życie, i chyba najlepsze jakie nam dano:)) nieraz trąbię w poduszkę, pół dnia zrzędzę, pouczam, klnę jak szewc, a potem tulę te moje cudeńka i pukam się w głowę. I co tego ze zmeczona jestem, toż to najlepsze zmęczenie ajkie mogło mi się trafić. byle zdrowie było, reszta się ułoży.
OdpowiedzUsuńPociesz się, że masz jeszcze pracę, bo ja na tyłku siedzę, ( w sumie to latam), a z pracą u nas ciężko w tym miasteczku, a ja zero doświadczenia mam, chyba ze w opiece nad dziećmi heheh, a i to niepewne:))
pozdrawiam
Kasia
Święte słowa :))). To zmęczenie najlepsze z możliwych. I z największym sensem. Pozdrawiam Cie cieplutko, dzięki, że komentujesz, te moje "wypociny" ;)
Usuń