Dziś
historia o Wiktorku, dziecku „pożyczonym” od przyjaciółki Ani (za jej wiedzą i
zgodą, żeby nie było). Dziecko pożyczyłam na okoliczność omówienia ważkiego
tematu, który - być może - zatruwa życie wielu innym rodzicom w sposób przykry, wywołującą
często niepotrzebną, uwierzcie mi, konsternację czy rumieniec zażenowania.
Otóż
chodzi o przekleństwa, wulgaryzmy, czy wyrazy niecenzuralne
w ustach naszych wypieszczonych i wypucowanych malutkich pociech. Dlaczego do
omówienia tego smutnego wątku używam więc Wiktorka a nie Jasia, czy Stasia (prawdę
mówiąc Stasia trudno byłoby uwzględnić w tym temacie, choć rozgadał się ostatni
niemiłosiernie, o czym pewnie kiedyś tu jeszcze napiszę, zadręczając zmęczonych
rodziców lawiną słów i pytań, często wręcz natury eschatologicznej) ?
Bo szczęśliwie problem ten nas – dotychczas przynajmniej - nie dotykał, a Wiktorka, a szczególnie jego biedną, nieodżałowaną mamę jak najbardziej, niestety.
Bo szczęśliwie problem ten nas – dotychczas przynajmniej - nie dotykał, a Wiktorka, a szczególnie jego biedną, nieodżałowaną mamę jak najbardziej, niestety.
Skąd
biorą się wulgaryzmy w tych małych, niewinnych główkach, mogę się jedynie domyślać:
podwórko, przedszkole, podsłuchany dialog miłych starszych panów w drodze do
domu, siarczysta rozmowa sąsiadów za ścianą i zbiera się – ziarnko do ziarnka - cały bagaż doświadczeń słownych. I rozprzestrzenia
się to jak ospa – czerwonka, dalej.
Dlaczego
nie dotyczy ten problem Jasia (że o Stasiu nie wspomnę)? Bo Jaś okazał się na
tę przypadłość wyjątkowo – o dziwo – odporny. Przychodzi
czasem do mnie, w tych swoich świadomo-nieświadomy 7-u latach i konspiracyjnym
szeptem zwierza się: Mamo, mamo, bo
Patryk powiedział brzydkie słowo – jego małą buzię oblewa intensywna czerwień.
– Brzydkie słowo na k!
Ciociu,
ciociu i na ch – konspiracyjnym szeptem włącza się Krzyś, przyjaciel Jasia ze
szkolnej ławy, piąty mieszkaniec (nie, nie, nie jest to żadna przesada) naszych
czterech kątów – I na cho - pełen zgorszenia wykrzywia usta Jaś. Tak więc to
mniej więcej wygląda z „tymi sprawami” u nas.
Zdecydowanie
inaczej zaś „te sprawy” wyglądały u Ani i jej synka Wiktorka. Wiktorek,
rozkoszniak lat 5, przedszkolak grupy II, rezolutny , śmiały nad wyraz, jak i
nad wyraz wygadany (w tym przypadku – niestety). Ania, kobieta stateczna,
nauczycielka języka polskiego w gimnazjum (o zgrozo w kontekście całej
opowieści), wielbicielka literatury i pasjonatka miejscowej biblioteki,
podnosząca statystyki tej ostatniej w tych niewesołych dla czytelnictwa czasach
o 100% bez mała. Wiktorek do biblioteki tej przez swą gorliwą mamę zapisany
został już w wieku 3 lat. Ale ta szczepionka okazała się za słaba wobec
czającego się wirusa…
Wiktorek
wpadł jak śliwka w kompot. A dokładniej, wpadł w tzw. złe kręgi słowne, a jego
szybka i przewrotna pamięć złe kręgi przypieczętowała. Bo otóż pewnego
pięknego, majowego, słonecznego dnia Wiktorek zaczął… przeklinać. I żeby jeden
wyraz tylko, przypadkiem. Ależ skąd, on to robił metodycznie, z pełną
premedytacją, pastwił się nad swą biedną matką, głuchy na wszelkie argumenty i
łzy matczyne.
Czego
tam w tych małych usteczkach nie było: i na k, i na ch, tak że cho przy tym
wszystkim wydawało się łopotem skrzydeł motyla.
I
co tu robić, co tu radzić nad tym Wiktorkiem nieszczęsnym? Czy jakieś czary
odczyniać, czy do pieca na trzy zdrowaśki; konsylium koleżeńsko-rodzinne
myślało, rodziło i nic wymyślić nie mogło….
Z
tymi radami było też o tyle trudno, że Anna należała do wąskiego grona tzw.
matek świętych. Co to oznacza, pytasz nieśmiało, świadom własnej ułomności? A
to oznacza, że Anna głosu na Wiktorka nigdy nie podniosła, że cierpliwie
tłumaczy, objaśnia, daje przykład, nie ciągnie, nie pogania, nie zbywa. Nic a
nic, naprawdę, znamy się 25 lat, więc słowo daję. No i masz, taki owoc dało to
wychowania, no, złośliwość losu.
Po
blisko 2 miesiącach walki z tą przykrą dolegliwością metodami nieinwazyjnymi
(pogadanki, przykłady z życia wzięte, książeczki tematyczne, godziny żmudnych
tłumaczeń) Anna poddała się i sięgnęła po metody zdecydowanie cięższego
kalibru, po metody twarde, uświęcone tradycją wielu pokoleń, albo po prostu
zwykłą ludzką bezsilnością i zmęczeniem. Otóż Anna zagroziła Wiktorkowi w
sposób tak kategoryczny, że nie pozostawił on cienia nawet nadziei na to, że
groźby swej nie spełni, a cała ta gadanina jest czcza i bez pokrycia w złocie,
jak porządna waluta porządnego kraju.
Otóż
Anna zagroziła, że jeśli Wiktorek jeszcze raz, kiedyś, kiedykolwiek użyje
któregoś z arsenału słów zakazanych (nie wiem, czy w tym momencie zacytowała je
dla jasności dziecięcej, oszczędziłam jej konieczności podania tych krępującej
ją zapewne szczegółów) to Anna, Anna własnoręcznie zaprowadzi go do kąta, gdzie
odstoi z podniesionymi rękoma minut 5, po minucie na każdy rok życia (o
bezcenna supernianiu, czy raczej jej modyfikacjo, tak oto utknęłaś w umysłach
milionów matek polskich w sposób stały i niemożliwy do wyrugowania). I już
koniec, szlus i kropka. Tak będzie.
Wiktorek
spojrzał na mamę nieco zdziwiony, jednak przyjął wyrok bez zbędnych protestów
czy apelacji. Nastał okres nerwowego oczekiwania…
Okres
ten trwał równo dzień, a nawet niecały, bo ostrzeżenie padło porą wieczorową w
poniedziałek, a już o 16 we wtorek, po powrocie z przedszkola soczysta, okrągła
k wyskoczyła z ust wiktorkowych i potoczyła się wprost w uszy mamine. Tego było
dość. Matka święta konsekwentna pociągnęła swe niesforne dziecko i stać mu
kazała w kącie całe 5 minut, bacząc, by chociaż część tego czasu miał ręce
wzniesione ku górze. Oj, co się działo w tym kącie, tu oszczędzę Wam
szczegółów. Napiszę tylko, że lały się łzy wielkości grochu (z obu stron),
padały miliony obietnic (pewnie bez pokrycia), zaklęć miłosnych i gróźb
karalnych (te ze strony Wiktorka). 5 minut rozrosło się więc do 15, o
podniesionych rękach (całe szczęście) zapomniano dosyć szybko.
W
każdym razie kara została odbyta, dziecko zalane łzami i złamane skruchą
rzuciło się w ramiona matki, ta zaś przystąpiła do ostatniej pogadanki
umoralniającej, najeżonej drastycznymi przykładami, jak to kończą ci, których
brzydkich słów używają i czy Wiktorek chce koniecznie – ich śladem – przebywać
w zakładzie karnym, być porwanym przez
Baba Jagę i spać przez 100 lat, jak Śnieżka. Wiktorek zdecydowanie nie chciał.
Przysięgał też na głowę matki (!), że już nigdy, że nie powie, zapomni, że
obiecuje. Matka szczęśliwa objęła swe dziecko objęciem dydaktycznego tryumfu,
szepcząc mu do uch: Pamiętaj Wiktorku, takich słów używaj tylko złe osoby,
brzydkie osoby… Wiem mamusiu –
chlipną żałośnie Wiktorek – takie ch…
(liczba kropek po literze ch nie jest tu bynajmniej przypadkowa).
I
tak oto matka osiwiała w jednej minucie, ku szczerej radości własnego dziecka,
które stwierdziło, że wygląda zaj……. (tu liczba kropek również nie jest
przypadkowa).
Dobranoc
;).
To jest niestety problem. Problem naszych czasów.
OdpowiedzUsuńProblem, jak to u mnie, potraktowany trochę humorystycznie, ale do śmiechu nam nie było na te wiktorkowe przypadłości. Język wulgaryzuje się w zastraszającym tempie, nawet gimnazjaliści nie wstydzą się używać publicznie słów - wiadomo jakich, na zasadzie przecinka w zdaniu. Wszyscy to słyszmy, dzieci też. W takich sytuacjach zwracam uwagę, reaguję, mam nadzieję, że kiedyś nie dostanę po głowie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :). Miłego dnia :)
U nas póki co jest spokój. Miał etap powtarzania tego co najgorsze, i nie zapomnę jak kiedyś uraczył mnie soczystym K...a m.ć, ale zawsze od razu szybko reagowałam, że brzydko, nieładnie, tak nie wolno. W efekcie sam poprawiał innych, jak ktoś powiedział coś brzydkiego głośnym "to brzydko, tak nie wolno!!" Teraz już nikogo nie poprawia ale sam też nie mówi brzydkich słów ale też nie używamy ich w jego obecności :)
OdpowiedzUsuńI niech tak zostanie :). Choć podobno - nawet jeśli taki okres w życiu dziecka się przydarzy - to szybko się z niego wyrasta. Dzięki za odwiedziny :). Miłego dnia :)
OdpowiedzUsuńTrochę się uśmiałam czytając zakończenie, choć wiem, że Annie do śmiechu nie było. U nas brzydkie wyrazy już były, kiedy Starszy miał 2 latka. Eks mąż wulgaryzmów używał, na efekty nie trzeba było długo czekać. Starszy chodził i mówił swoje łamane "kuwamać", gdy mu coś nie wyszło. Najpierw wyedukowałam eks męża, grożąc mu obcięciem języka, bo inaczej nie docierało.. Pierwszy raz wytłumaczyłam Starszemu na spokojnie, potem nie zwracałam uwagi- było jeszcze gorzej. W końcu usiadłam z nim, powiedziałam wszystkie słowa jakie zdarzyło mu się mówić i dodałam, że od te pory ich nie mówimy, bo to są paskudne słowa, których używają osoby niegrzeczne. Tyle, że dodałam zamiennik: "o jejku, jejku". Do tej pory jak Starszy się zdenerwuje (ma 3,5 roku prawie) tak szepce sobie pod nosem :)
OdpowiedzUsuńJak idziemy ulicą a ktoś mówi te zakazane słowa, też synek potrafi podejść i powiedzieć swoje "o jejku, jejku". Teraz czekam aż Młodszy zacznie mówić ;P
No właśnie, dzieci są jak gąbki, chłoną otoczenie, czy się chce, czy nie :). Tu też było tak, że Wiktor nie miał taty na co dzień, tylko w weekendy, więc może też coś tam słyszał. Ale dramat był prawdziwy. W każdym razie dziś już jest ułożony jak królowa angielska :). Bardzo, bardzo się cieszę, że zaglądasz. Pozdrawiam Cię ciepło. Miłego dnia :)
OdpowiedzUsuńO tak! Dzieciaki wchłaniają przekleństwa z prędkością światła, ciekawe dlaczego nie działa to w drugą stronę, a nauka niektórych pożytecznych słów jest taka oporna.
OdpowiedzUsuńPewnie to działa na zasadzie "zakazanego owocu"...
OdpowiedzUsuńAleż się cieszę, że zajrzałaś! Mam nadzieję, że będziesz wpadać częściej ;). Pozdrawiam ciepło. Miłego dnia
Ahaha może Wiktorek już się taki charakterny urodził;)
OdpowiedzUsuńOj, to to też, to też zdecydowanie :). Pozdrawiam :)))
OdpowiedzUsuńKiedyś Elizie też się zdarzało powiedzieć to i owo. Daliśmy Jej ultimatum, że jak jeszcze raz, to będzie pisała 100razy wyraz, który powie. Wiem- sadyści. No i zdarzyło się. Lato to było, ciepło okna pootwierane, ludzi przed blokiem pełno... Eliza pisze zacięcie, ale woła Ją przez balkon koleżanka. No to Eliza wychodzi na ten balkon, a my za chwilę z mężem słyszymy: Nie Nikola, nie wyjdę, bo muszę napisać sto razy pojebana...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Jacy sadyści, jacy sadyści! Moi panowie też musieliby pewnie pisać (kiedy się dobrze nauczą, oczywiście ;) ). Uwielbiam te historie, życie pisze najlepsze opowieści :))). Super, że zajrzałaś. Mam, nadzieję, że zostaniesz na dłużej. Pozdrawiam ciepło :)
OdpowiedzUsuńto dopiero przede mną ;)
OdpowiedzUsuńNo to już wiesz, czego się spodziewać, jakby co ;). Chociaż mam nadzieję, że los oszczędzi Ci takich przeżyć :)))). Bardzo się cieszę z Twoich odwiedzin. Zostań jak najdłużej :))))). Pozdrawiam ciepło
OdpowiedzUsuńStrach się bać :). Ahh pewnie sama wypale przy synu w samochodzie z jakimś tekstem, którego później będę się wstydzić o moim małżonku nie wspomnę, chyba kupimy młodemu zatyczki do uszu do samochodu. Albo zaczniemy uczyć się ładnych przekleństw jak "kurka wodna", "motyla noga" itp ;)
OdpowiedzUsuńSpokojnie, dacie radę :). Choć "motyla noga" to dobry patent :)))). Pozdrawiam, zaglądaj na mój blog koniecznie :). Dobrego dnia :)
OdpowiedzUsuńTwoje posty to prawdziwe perełki. Masz kobieto talent, może kiedyś kupię Twoją książkę:)?
OdpowiedzUsuńO, dzięki, dzięki za te wspaniałe wróżby :))). Niedługo andrzejki, może się więc spełnią ;)? Zupełnie poważnie zaś, taka perspektywa byłaby c u d o w n a :).
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Cie ciepło, dzięki że zaglądasz, mam nadzieję, że nie przestaniesz :)