wtorek, 28 października 2014

NIUNIA

Przywileje pracownicze naszego biura – poza oczywistym splendorem, spływającym na nas comiesięcznie niczem łaska boska w postaci pensji drwiącej sobie w najlepsze z wyliczeń rządowych na temat średnich zarodków w budżetówce – są wymierne i związują nas z naszym miejscem pracy prawie tak mocno, jak kasa zapomogowa. Przywileje te są liczne, żeby nie było, że nie: wycieczki pracownicze 4 razy w roku (Kazimierz Dolny, Białostocczyzna, Sandomierz, Praga), dofinansowanie do biletów do kina oraz - karnet sportowy.
Karnet sportowy, hit sezonu! My wszystkie, Zdzisie, Krysie, Zosie spotykamy się na aerobiku, a jakże.
W zaparowanej salce wielkości orzecha mieszają się klasy społeczne naszego biura, starszy referent macha raźnie kończynami wespół-w-zespół ze starszym dokumentalistą, a samodzielny księgowy niezdarnie próbuje trafić w rytm salsy czy innego standardu latynoskiego.
Na zajęcia nasze przychodzić zaczęła od niedawna też Niunia – kierowniczka pionu administracji, kobieta lat 43, kobieta sukcesu, doktor nauk prawnych, która poza pełnieniem tej oto zaszczytnej funkcji para się niełatwym zdaniem prowadzenia zajęć na miejscowej uczelni z zakresu administracji właśnie.
O, Niunio! O poemacie kobiecości, o kwintesencjo Hollywood lat… 50. może? O elegancjo i szyku. 
Niunia charakteryzuje się pełnym skoncentrowaniem na własnej osobie. Niunia zastyga w akrobatycznej pozie w czasie ćwiczeń by podziwiać swą umięśnioną kończynę, nie zwracając przy tym uwagi, że grupa od dawna już wykonuje mało efektywne skłony, sekwencje z kończyną bagatelizując już w dołach niepamięci. Niunia wzdycha, że jej gorąco, że jest zmęczona, senna, że za szybko, że nie umie. Niunia domaga się uwagi tu i teraz. Natychmiast. Niunia, rozwódka bezdzietna, z całą uwagą może oddać się swojej pasji największej, swojej pasji życiowej, uczynić zeń misję i religię, dobrą nowinę niosąc między prosty lud niczem mesjasz. Dobra nowina brzmi: Niunia jest między wami, Niunia zstąpiła i lśni wśród waszych czapek i beretów szarych niczym diament. O, Niunio!
Niunia, oprócz całego szeregu przymiotów cielesnych i intelektualnych (kolejność nie jest tu przypadkowa) ma te jeszcze cechę, że w sposób niebywały wręcz potrafi każdą rozmowę, każdy temat, jakby nie był on surrealistycznym, skierować na tory właściwe, którym na imię Niunia. Nie inaczej było i tym razem.
Nasze miasto-miasteczko słynie z kilku rzeczy zacnych i mniej zacnych, wśród tych ostatnich bez wątpienia ważne miejsce zajmuje bezrobocie. A że Niunia ma łatwy dostęp do rynku bezrobotnych "za chwilę", jako że wykłada na miejscowej uczelni przedmioty, które na owo bezrobocie skazują młodzież, mimo jej najszczerszych chęci i zaklinania rzeczywistości, ma się czym wykazać i na tym polu niestety.  Niestety to ma moc zgubną dla obu stron - Niuni przede wszystkim, ponieważ utwierdza ją to w posadach własnej doskonałości,ale też dla studentów, którzy kształceni są na wyznawców niuninego intelektu i blasku.
I oto jedna z byłych studentek Niuni zadzwoniła do niej wczoraj.
Po co dzwoniła, Bóg raczy wiedzieć.
Bóg raczy wiedzieć w założeniu ogólnym, bo w ujęciu syntetycznym wszystko wydaje się jasne: otóż niejaka Milenka (w świecie Niuni nie obowiązują imiona w ich podstawowej formie, zawsze są to zdrobnienia, często przymiotnikowo umilane jakąś „kochaną”, „drogą”, „milutką”). I tak oto Milenka, nie dosyć że kochana, to jeszcze droga i złociutka chyba, zadzwoniła do Niuni wczoraj wieczorem.
Po co, Bóg raczy wiedzieć, jak już mówiłam.  Bóg może raczy, ale nie Niunia.
Otóż, Milenka zadzwoniła wieczorem, kiedy Niunia już miała się kłaść, ale jeszcze chciała się napić mleka, bo zawsze przed snem pije szklankę ciepłego mleka, żeby lepiej zasnąć i to ją uspokaja i przywołuje obrazy z dzieciństwa, bo mama Niuni zawsze przed snem dawała jej szklankę gorącego mleka i tak jej zostało do dziś. Nie Milence, oczywista, a Niuni. Zapewne też mamie.
No więc Niunia kierowała się już w stronę łóżka, myślą już parząc sobie wargi mamusinym mlekiem, gdy nagle zadzwonił telefon. Komórka. Musiał to więc  być ktoś bliski, bliski na tyle, ze Niunia zaryzykowała dać mu numer swojej komórki.
Zaciekawiona, zaintrygowana odbiera, pomimo, że numer nie jest zapisany w jej kontaktach. Ale to intryguje jeszcze bardziej, szczególnie wieczorem, szczególnie przed gorącym mlekiem. – Halooooo – „o” nie jest tu efektem dłuższego przytrzymania palca na klawiaturze, to „o” rzeczywiście wybrzmiewa dość długo i melodyjnie.
No i co się okazuje? Że to Milenka dzwoni. Milenka, tylko Niunia nie miała zapisanej jej w kontaktach, co i logiczne jest, bo po co zapisywać rzeszę studentów, którym udostępnia się swój numer. No i cóż tam Milenko, kochanie, co słychać u ciebie?
U Milenki słychać źle, pół roku po dyplomie bez rezultatu szukała pracy, najpierw w administracji, której podobno fala zalewa nasz kraj, ale nawet bałwany z tej fali nie dotarły do naszego miasta-miasteczka, więc może nie jest to już nasz kraj?
Zupełny brak środków do życia, postępujący marazm i smutek, który z całą pewnością nazwać można już symptomami depresji skłoniły Milenkę do desperackiego kroku znalezienia czegokolwiek, byle by wyjść z domu i doń wrócić z jakimkolwiek groszem, przy czym wyrazy „jakikolwiek” i „grosz” mają tu tę samą wagę.
Milenka znalazła więc pracę – zgodnie z poradami zamieszczanymi w kolorowych czasopismach, w kąciakach „psycholog radzi”, choć jeszcze kilka lat wcześniej „psycholog” był po prostu Kasią, albo Anią ostatecznie – by coś robić, by nie gnuśnieć, by nie siedzieć w domu, ogólnie więc obniżyć swe kwalifikacje do 0 albo i niżej - jeśli tylko się da, i pracować.
Milenka znalazła więc pracę przy segregacji listów. Jedyną , jaka wydawała się jej znośna (perspektywa obsługi wózka widłowego albo tzw. siedzenie na kasie odpadły w przedbiegach. Pierwsza z tego powodu, że Milenka nie ma prawa jazdy i wszelkich pojazdów boi się od małego uczuciem głębokim i wzajemnym niestety, druga z tego powodu, że wykształcona twarz Milenki na kasie jednak, mimo wszystko i wobec wszystkiego nie przechodziła jej przez gardło, głowę i co tam jeszcze. Nie o takim "celebryty" marzyła. Rozdzielnia, przy całej swej ułomności, miała w tej konfrontacji dwa spore całkiem plusy: 1. nie trzeba było niczym jeździć,2. można było zachować duży stopień anonimowości.
No więc Milenka pracuje. Ale mój Boże – tu Niunia dramatycznie wznosi wzrok ku górze, wykonując przy tym akrobację nie lada, bo jednocześnie spogląda ukradkiem na lustro z boku, by potwierdzić w nim zamierzony efekt wzniesionych tak dramatycznie gałek ocznych ku górze.
Mój Boże. Jak ona narzeka, jak ona narzeka. Że na trzy zmiany pracuje, że z mężczyznami, że musi się nadźwigać, naszarpać, że nikt się z nią nie liczy, że jest zmęczona, że nawet jej się czytać nie chce, ze przychodzi do domu i odmóżdża się przy jakiś tanich serialach.
Mój Boże – tu Niunia robi efektowny wymach nogą, powtarzając tę sekwencję trzykrotnie bez potrzeby zresztą, gdyż grupa dawano przysiadła w mało efektownym wykroku, posapując przy tym boleśnie.
Mój Boże. I ona do mnie dzwoni. Do mnie, że może coś słyszałam, że może jakaś praca, że cokolwiek, że może jej pomogę, że ona już nie daje rady tak fizycznie, że może jakaś protekcja… Protekcja,  kochana, protekcja???
Milenko, co ty mówisz. Milenko droga, jak ja ci zazdroszczę, nie masz pojęcia! Jak ja ci zazdroszczę.
Jak ja bym chciała tak popracować fizycznie! Jak ja marzę o tym, o tym prostym świecie, o tych prostych przekazach, o tym braku zakłamania. Milenko. Wiesz jakie to jest cenne, wiesz, jak to oczyszcza? Żeby tak mnie ktoś wziął, powiedział do mnie prosto – słuchaj, co ty wyprawiasz… Milenko, jak ja mam dość tych urzędasów, tych smutasów, tych kaw, ciast, tych wydumanych problemów. Milenko naprawdę. Kochanie, jak ja bym chciała tak przy taśmie, tak przy listach….
Tu Niunia musi przerwać niepocieszona, cała grupa przerzuca bowiem nogi w tył i z prostej świecy ląduje w rozkroku, dotykając palcami stóp podłogi. 
Nie dość zaś, że Niunia nie potrafi tego zrobić, to jeszcze ma na sobie różowe szorty. W panterkę.
A dookoła same lustra ;).


niedziela, 19 października 2014

KAMILEK

Kiedy byłam w ciąży z moim pierwszym synem Jasiem, wynajmowaliśmy z mężem sporą kawalerkę w najstarszych blokach w mieście. Termin porodu zbliżał się, kawalerka malała a ostatnie piętro, na którym była usytuowana  stało się drabiną Dawida.
Kiedy wprowadziliśmy się do nowo wynajętego 2-pokojowego mieszkania  oddalonego 2 ulice od poprzedniej siedziby, cały dobytek przenosząc w reklamówkach i torbach, 2 pokoje i widna kuchnia na powierzchni 32 m2 nie miały horyzontu.
Na takiej samej  przestrzeni bez końca, tyle że piętro wyżej, mieszkała starsza kobieta z wnuczką, jak dowiedzieliśmy się chwilę później z prawnuczką, dziewczyną 17-letnią, mimo dużego już brzucha, bardzo szczupłą, patrzącą spode łba na otaczający świat, śmiesznie przygarbioną, o nerwowych ruchach rąk nałogowego palacza.
Czasem pewnie mijałyśmy się obserwując niepostrzeżenie nasze brzuchy – nie pamiętam już. Pamiętam natomiast dobrze, kiedy wróciliśmy z Jasiem ze szpitala, dziewczyna jeszcze nie urodziła, bezrefleksyjnie patrzyła na  wózek pchany przeze mnie.  Ale krótko, bo zaraz zniknęła i po trzech tygodniach sama pojawiła się z dzieckiem.
Mały był głośny, ale ona głośniejsza. Nie radziła sobie z nowymi obowiązkami, nie była zresztą typem dziewczyny, która w dzieciństwie bawiła się lalkami. Dziecko ją denerwowało i nie miała oporu tego pokazywać. Jeśli w domu była babcia – a na szczęście była dość często, na górze panował względny spokój. 
Spotykałyśmy się prowadząc nasze wózki – nie było dzień dobry, nie był rozmowy – zachowywała się jak dzikie zwierzątko, uciekała chyłkiem,  paląc nerwowo papierosa.  Była jak automat.
Dziewczyna znikła, małym (jak miał na imię? Kamilek…. Nie, chyba nie, nie pamiętam …) zajmowała się babcia – mijałyśmy się czasem na schodach, opowiadała, że mały taki żywy, ze prawdziwy szatan, że uparty. No chyba rzeczywiście był, przynajmniej w porównaniu z wypucowanym Jasiem.  Krzyczał, nie dawał się przekonać, szedł swoją drogą. Ale był przy tym pogodny, pamiętam jego okrągłą buzię, obcięte na krótko włosy, ciekawe oczy.
Po pewnym czasie dziewczyna wróciła – okazało się, że była w szpitalu, ojciec dziecka poderżnął jej gardło, ledwie z tego wyszła. On ukrywał się na jakimś strychu, złapano go po kilku dniach, ona wróciła do domu. Nie, nie zmieniona. Zachowywała się dokładnie tak samo, nie uciekała przed ciekawym spojrzeniem otoczenia, przesiadywała dosyć często na ławce przy trzepaku, paliła papierosy i w jakiś kanciasty, ale ciepły sposób zajmowała się chłopcem, który potrafił wyegzekwować od niej już dużo.
Wprowadził się do nich brat jej ojca – kawaler, alkoholik, odgłosy z góry przybierały na sile, chociaż pamiętam, że bawił się z małym i była to chyba jakaś forma miłości. Babcie poinformowała mnie, rodzice dziewczyny mieszkali niedaleko, ale nie utrzymywała z nimi kontaktu – też alkoholicy, szczególnie ojciec i coś tam z historii rodzinnych.
Po kolejnych krzykach na górze zadzwoniłam do mojej koleżanki, która pracowała w miejscowym MOPsie, prosząc o interwencję w tej rodzinie, ale mieli już ich znać.
Ponieważ i 32 m2 mają swój kres, a horyzont potrafi się skurczyć boleśnie szybko, opuściliśmy naszą wymarzoną widną kuchnię na rzecz 50 m2 z 30-letnim kredytem. Szczęściarze.
Ich widziałam w tamtym roku w McDonaldzie – mały fajnie wyrósł, trzymał matkę za rękę, podskakiwał zadowolony. Ucieszył mnie ten widok. Pomyślałam, że to dobrze, że jest radosny, że widać w tym ciemnych oczkach „charakterek”, który mu pewnie w życiu pomoże.
A 1 czerwca szliśmy z Jasiem na zakończenie roku w szkole angielskiego, do której uczęszczał.
Ze zdumieniem zauważyłam, że koszula 128 jest już na niego za mała, że 7  latek to już 134 cm.
Był występ, dyplom, kwiaty i zdjęcia. I kiedy wracaliśmy, zadzwoniła mama z informacją, że ten chłopiec, który mieszkał nad nami na Niecałej, że jechał z dziadkami  do ojca, tego, który 6 lat wcześniej podciął gardło jego matce, do Sieradza do więzienia – może taki prezent na dzień dziecka, może niezależnie od wszystkiego – nie wiem. I że prowadził wujek, okazało się, że pijany i że nie miał prawa jazdy, i że w Miłosnej wyprzedzał autobus i wjechał pod koła tira, i że dziadkowie zginęli na miejscu a mały zmarł dziś w szpitalu.

I co powiedzieć, że to smutne, że niektórym się przecież udaje, że miał ciężko od początku.
Że przecież ten sam bezmiar, że przecież wszystko to same, a jednak wszystko inne, choć tak podobne.
I tylko wciąż nie mogę sobie przypomnieć, jak miał na imię, Kamilek…?




czwartek, 16 października 2014

U KRYSI NA URODZINACH CZYLI WIELKI ŚWIAT W MAŁYM BIURZE

Siedzimy sobie, siedzimy. Fajnie tak siedzieć, za oknem zimno, śnieg i deszcz bez słońca. Tym bardziej, że w pokoju Krysi, Zdzisi i Frani nie ma obsługi klienta, nikt nie wpada, nie wpada, nie zaskakuje żądaniem natychmiastowego zerwania się, przyniesienia, wyniesienia. Jest spokojnie i bezpiecznie. Siedzeniu naszemu patronuje dziś sam Dyrektor, bo Krysia ma okrągłe, 50 urodziny. Jest tort bardzo słodki, bezowy, który upiekła mama Krysi (tak, tak, własnoręcznie, nie przypaliła, nie przypiekła, bardzo dobry ten tort, tyle że za słodki trochę).
A że tort za słodki, Zdzisia proponuje herbatę owocową bez cukru, gdyż cukier co prawda krzepi, ale w nadmiarze wręcz przeciwnie (czyli co?...).
 Tak więc siedzimy sobie, siedzimy. Zdzisia wertuje Internet, w nadziei, ze któryś z redaktorów wpadnie wreszcie na ten pomysł, by aktualizować informacje co 30 sekund, ba, samo życie na to nie wpadnie, by dalej - rozwodzić się, umierać i rodzić się w wielkim świecie najlepiej, w Hollywood, ostatecznie w Warszawie, u Shturów, u Jandy, dalejże!
 Bo Zdzisia to prawdziwa fanka Internetu. Internet głównie trzyma ją w pracy, z którą winna rozstać się już 7 lat temu, ale nie może, bo z roku na rok przybywa informacji, bohaterów, kolorów, które w domowym zaciszu nie pachną już tak ponętnie.
Zdzisia czyta Internet jak Biblię, całe 7 godzin. Czyta wszystko bez specjalnej różnicy w intonacji odczytywanych wieści, z tym samym wypiekiem na policzku i niekończącym się potokiem komentarzy własnych, córki-warszawianki oraz dalszej i bliższej rodziny jej męża.
50. urodziny Krysi niczego tu nie zmieniają, choć narzucają ton lekki, rozrywkowy nieomal, naznaczony jednak pewną sensacją, bez której ani rusz.
Dziewczyny, słuchajcie! – wieszczy 67-letnia dziewczyna do tych 20, 30 i 50 letnich.
Dziewczyny słuchajcie. Woody Allen oskarżony o molestowanie córki! Córka go oskarżyła! Jak miała 7 lat. To znaczy molestował ją jak miała 7 lat!
Krysia, fanka kina, nie kryje rozczarowania. – Tak wiarygodny w swych filmach, tak zdroworozsądkowy, wydaje się to niemożliwie.
- A bo tam jedną molestował? Kilka, kilka. Z jedną się nawet ożenił – przypomina nam Frania.
- Trzeba oddzielić człowieka od dzieła, dzieło od człowieka – zasmuca się Misia.
Jemy tort w milczeniu.
- Ten świat wielkich aktorów, reżyserów, to nie jest nasz świat, oni wszyscy maja zboczenia, seks i seks – Zdzisia zanosi się rechotliwym śmiechem. My za nią, z powodu tego śmiechu śmiesznego, krzykliwego.
Krysia zaczyna bronić śmiechu: - No weźcie tego Polańskiego. Z tą 13- latką co było?
- O to nie wiadomo jak było, tam matka ją zostawiła chyba. Chciała karierę jej załatwić, czy  coś… - mówi Misia.
- No tak, ale co to za matka jest. Tam tych chłopów kilku było przecież, pijanych. A ta matka celowo ją zostawiła – Krysia dzięki Internetowi wie wszystko. Wszystko. - 13- latka. No która by z was zostawiła z pijanymi chłopami? Dziecko takie, to wiadomo co z nią chcieli robić. To matka jest? Ja bym tam dziecka nie zostawiła.  Ja bym już wolała sama zostać, a dziecko odesłać do domu. No trudno już, człowiek by zamknął oczy, jakoś się przemęczył. A dziecko bym odesłała.

Jemy tort, który szczęśliwie się kończy. Herbata też. Za oknem pada deszcz i śnieg. Więcej deszczu. Krysia minę ma rozmarzoną, dziecko lat 13 pewnie powraca już – może taksówką opłaconą przez Polańskiego – do domu.

niedziela, 12 października 2014

SKAZANI NA SUKCES

Jestem mocno zdołowana. Jako nie-najmłodsza matka małych dzieci i pracownik jednocześnie. Jestem pogrążona w rozpaczy, diablo-pogrążona. Moje 38-letnie życie wskazuje niezbicie, nie bawiąc się w sentymenty typu nadzieja i wszystko-się-może-zdarzyć – że nie osiągnę sukcesu zawodowego. I to na żadnym polu. Nie osiągnę sukcesu zawodowego, tego, co miało być na wyciągnięcie ręki, do czego byłam namaszczona i predestynowana, nie będę znaną piosenkarką, księgowa, szefową, prezesem, ba, nie będę nawet znaną nauczycielką. Null, rien, nothing. Dlaczego? Dlaczego, zapytasz życzliwy mi czytelniku? Dlaczego – pytanie brzmi jak zarzut, ale i lekkie niedowierzanie, ty-ja, taka zdolna, ambitna, taka nad poziomy – wcale przecież nie żartuje i daleko mi tu od kpiny. Dlaczego? Ponieważ złej baletnicy przeszkadza rąbek u spódnicy, leniwej matce zaś rąbki takie tworzą się na przeróżnych rzeczach, ba, okolicznościach nawet. Analiza: praca w godzinach 7.30-14.30 (nie, nie , to nie pomyłka, 14.30 – cudowne 7 godzin). Tak wiec 7.30. Wstajemy o 6 aby: przygotować ubraniax2 (w ciemnościach, oświetlając sobie przepastne jaskinie szaf i szafek latarką z telefonu komórkowego – o boski Edisonie współczesnych kobiet, praktyczna Muzo matki pracującej). Kompletujemy to, co kompletować miałyśmy wczoraj, niestety znużone godzinnym usypianiem Jasia i uspokajaniem Stasia za ścianą, usnęłyśmy razem z tym pierwszym, przebudzając się z przerażeniem o drugiej w nocy z soczewkami na oczach, w dżinasch i golfie oraz ciapciach oczywiście.
Boże mój, nie mogę skupić się na opowieści, bo Polska znowu przegrywa, tym razem ze Słowacją i to w pierwszej połowie 2:0, Jaś bardzo to przeżywa i co jakiś czas zanosi się żałosnym szlochem. Do diabła z tą piłka, podobno taki trener inkasuje co miesiąc 150 tysięcy. 150 tysięcy za 90 minutowy szloch mojego dziecka, to powinno być karalne!
Ale ad rem: oczywiście w nocnym amoku nie podejmuje próby mycia, ponieważ mogłabym zasnąć pod strugami wody, zalewając przy tym oburzonego-z-powodu-wiecznie-tupiących-dzieci-i-czy-ja-już-jestem-skazany-do-śmierci-na-ten-hałas (to zleży kiedy pan planuje zejście, Staś wyjedzie na studia za 15 lat, Jaś za 13 – wiec chyba tak, choć oczywiście tego panu nie życzę).
Później prysznic z głową niestety, więc suszenie – ten koszmarny atrybut kobiecości, długie włosy, których tak trudno nam się pozbyć, bo stracimy na atrakcyjności, żaden mężczyzna (nawet portier w biurze) nie wykaże najmniejszego zainteresowania na nasz widok i poczujemy ten cholerny upływ, czy mgnienie raczej uciekających lat. I kaplica, i śmierć cywilna, i wygnanie na Isos, czy inną kamienistą wyspę, gdzie nawet strażnicy nie pilnują, bo po co, skoro nie ma sposobu z niej uciec.
Tak więc suszymy, otulając hałaśliwą maszynę ręcznikiem, żeby nie obudzić śpiących domowników z szczęśliwie krótkimi włosami. Zrobione. 6.45 – sprawdzamy spakowany tornister Jasia zgodnie z planem, którego bezskutecznie uczymy się od miesiąca. No tak, nie ma stroju gimnastycznego. Poszukiwanie zajmuje 5 minut, w tym czasie budzi się Jaś, marudzi, nie chce iść do szkoły oczywiście, uspakajamy, tulimy, prasujemy wygniecioną (jak można tak wygnieść, niebywałe) koszulkę, pakujemy w worek, który szczęśliwie dziś nie zginą, do tornistra, 7.05, budzi się Staś. W pięć minut robię kawę, śniadanie, pochłaniam to ubierając się, wybiegam. 7.25 – 5 minut na dojście do pracy. Jestem. Lista na szczęście jest.
Wpadam do pokoju. Moje koleżanki – bezdzietne zaznaczmy i niezamężne – już są. Uśmiech triumfu z powodu ostatniego miejsca w wyścigu do odebrania kluczy znikną z ich twarzy dwa lata temu, kiedy urodził się Staś. Całe szczęście, zawsze byłam słaba w maratonach.
14.30 – wychodzimy. Na szczęście udało mi się wyjść do sklepu i zrobić część zakupów w mięsnym obok biura. Mam już układ z portierami, zostawiam dwie reklamówy wypełnione mięsem na fotelu za drzwiami portierni, odbiorę je wychodząc (mam nadzieję, że kierowniczka nigdy nie przeczyta tych zapisków). Biegniemy. W obu dłoniach trzymamy upolowaną zwierzynę w wpijających się boleśnie dłonie białych reklamówkach, których uchwyty pękają w najmniej odpowiednich momentach. Idąc szybkim krokiem na wysokich koturnach (jestem nikczemnego wzrostu, muszę więc optycznie udoskonalać moją sylwetkę za pomocą różnorakich rusztowań umocowanych na obuwiu, żeby – chociaż portier, chociaż on – zauważył, że jestem młodą, gibką, którą na wiele jeszcze stać), które co jakiś czas boleśnie wykrzywiają mi kostkę konstatuję, że współczesny myśliwy stał się kobietą.
Idziemy więc po Jasia, odbieramy Jasia, 3-tonowy tornister ląduje na naszych plecach, chwiejąc się na koturnach ciągniemy Jasia przez przejście dla pieszych, zręcznie unikając uderzanie workiem z trampkami, którym Jaś z namiętnością wywija, mimo zwracanych mu już 100 krotnie uwag. Gloria, alleluja, dochodzimy do marketu spożywczego! W markecie ograniczamy się do najpotrzebniejszych zakupów z których drogą naturalnej ewolucji, a może raczej krwawego zrywu Robespierra robi się zwalisty kosz, który upychamy w kolejnych 3 reklamówkach, 80 gr. każda. Obarczeni tym oto ciężarem, chwiejąc się mocno na koturnach, robiąc zręczne uniki przed wirującym workiem i siłą woli poprawiając spadające uparcie ramie plecaka zahaczamy o pobliski kiosk ruchu, gdzie ostatnie pieniądze wydajemy na karty Ligi Mistrzów (ostatnia pasja, ba, natręctw wręcz Jasia). O 15.50 stajemy przed drzwiami naszego bloku, guzik domofonu naciskam nosem, drzwi otwarte, winda nie działa, wdrapujemy się na piętro 7, w przedpokoju rzucamy torby, rzucamy siebie, mamy chwilę na zmartwychwstanie.
Czemuż to chwilę? A temuż, że o 16.30 zaczyna się angielski Jasia, na który trzeba go zawieźć, odczekać 45 minut i przywieźć. 18 - jesteśmy w domu. Babcia wolna, kiedy zakłada buty połykamy obiad. Staś i Jaś do 19 bawią się razem, czyli ze mną w: układanie wieży z klocków i burzenie jej – czynność powtarzana 20 razy, ganianie w ciasnej powierzchni 50 metrów (obite ściany, obite biodra moje, bolesne stąpanie – niczym fakir – po pionkach do gry. Skąd u nas tyle pionków do gry? Staś z zamiłowaniem maniaka zakłada je na palce, zadając kłam obiegowym twierdzeniom, że manikiur jest domena damską).
19, 19 – kolacja, jogurty, witaminy. Dalej kąpiel razy 2, dzieci spać, 21 – choćbym podłączyła sobie kawę dożylnie zasnę razem ze Stasiem/Jasiem w wersji 1+1, choć częściej 2+1 na łożu naszym małżeńskim, czyli tapczanie w tłoczone kwiaty (krzyk mody sprzed 10 laty).
Uprzedzę Twe pytanie, miły Czytelniku - mąż jest, a jakże, cudny i kochany, tyle że w pracy do 22, prawie codziennie, z prostego powodu, któremu na imię kredyt hipoteczny we frankach szwajcarskich. Ale jeśli już jest, to spisuje się na medal, a nawet dwa, przysięgam!
Jak już wspomniałam więc, moje 38-letnie życie wskazuje niezbicie, nie bawiąc się w sentymenty typu nadzieja i wszystko-się-może-zdarzyć – że nie osiągnę sukcesu zawodowego.

Powiesz, że tak, że cóż to nadzwyczajnego, że jeśli dzieci małe, to je trzeba odchować i już. Filozofia to żadna – nasze babki miały szóstkę-ósemkę, i jeszcze gospodarstwo całe, i studnie i lampy naftowe.
No tak już jest, a w perspektywie historycznej narzekać nie ma na co.
No właśnie, co racja, to racja. Już się poprawiam i stawiam do pionu.
Bo w zasadzie nie miałam zamiaru zmęczyć się aż tak i kocham swe dzieci nad życie i w życiu życia sobie bez nich nie wyobrażam. Słowo Matki.
Dobrej nocy:)

A tu - ku pokrzepieniu serc - przedszkolanka Stasia w jego luźnej interpretacji ;)