niedziela, 17 lipca 2016

KARRAMBA CZYLI JAŚ NA TROPIE

Otóż stało się tak, nie wiedzieć kiedy, czemu i – mgliście jedynie – domyślając się wszelkich konsekwencji z tego faktu wynikających, że oto Jasina zaczął wchodzić w wiek męski, po tradycyjnych postrzyżynach będąc już przecież czas jakiś, więc może to i nic dziwnego, ale Matkę – jak to Matkę - fakt ten zaskoczył. Niemile, oczywiście.
Ale cóż tam Matka i jej odczucia – nie w tym rzecz w dzisiejszej historii.
Rzecz zaś w tym, że dorastanie Jasiny przybiera dość osobliwe symptomy, które zaskakują Matkę nie mniej, niż sam dostrzeżony fakt. A może zaskakiwać nie powinny, może ktoś bystrzejszy i mądrzejszy niż Matka dawno je już zdiagnozował, opisał, ba, nawet się z tej dziedziny doktoryzował. Bardzo możliwe.
Niemniej symptomy dojrzewania Starszaka są dla Matki novum, przy którym supernowa to Pikuś sąsiadów na porannym spacerze. Matka więc dziwi się niepomiernie.
 Bo oto Jasina stał się – na okoliczność dorastania chyba – niezmiernie podejrzliwy. I czujny. I kontrolujący. Sprytny przy tym i szybki, jak wiatr. Po prostu Malanowski i Rutkowski w jednej, wyciągniętej, pałąkowatej i niemiłosiernie chudej postaci.
Jasina czuwa in cognito – ot, niby nic nie widzi, niby niczego nie słyszy, pochłonięty swoim dorastającym światem – ale, nie daj się zmylić, miły Czytelniku. To tylko sprytny kamuflaż.
Bo - dajmy na to – w mieszkaniu niedużym rozlega się miły dźwięk zwiastujący nadejście smsa. I nuże, zaczyna się Matka miotać w obłąkańczym tańcu po licznych pokojach w liczbie 2 w poszukiwaniu bezcennego urządzenia, a tu proszę – już Jasina, ukryty sprytnie za drzwiami wejściowymi, wczytuje się w jego treść, przypadkiem oczywiście…
Ciocia Ania – łaskawie wyręcza Matkę w przykrej czynności odczytywania korespondencji – przyjdzie do nas jutro. Bez dzieci….
Dlaczego czytasz? – pyta Matka z wyrzutem.
Nie czytam, nie czytam. Niosłem ci telefon i tak się jakoś wyświetliło…
Jakoś… – sprytnie.
A dajmy na to Matka zasiadła przy laptopie i zanurza się w jego czeluściach, a tu czary-mary, jak królik z kapelusza materializuje się za jej plecami Jaś.
Aaaaa, fejsbuczek…. – komentuje uspakajającym tonem.
No przecież, że nie strony FBI – sroży się Matka – znowu podglądasz! Co za mania jakaś prześladowcza….
Nie podglądam – też sroży się Junior – po prostu zerknąłem. Jesteś przewrażliwiona…
Co fakt, to fakt – może i Matka jest. A może nie.
Bo znowu telefon. Tym razem dzwoni. Leci Jasina, leci – ledwo nóg nie połamie….
Tata, tata – dyszy, przynosząc Matce telefon skądś-tam (swoją drogą, jak on to robi, że zawsze bezbłędnie go znajduje, no naprawdę, Matka podejrzewać zaczyna, ze sam go wcześniej przed nią chowa….).
Takie dobre dziecko.
Co tam piszesz? – wściubia Matce niewielki łebek między długopis a kartkę.
Tajemnica – odpowiada Rodzicielka, zamykając zeszyt. Nie przyzna się przecież, że oczernia właśnie własną rodzinę, co to, to nie!
Masz przede mną tajemnice? Muszę wiedzieć, co się dzieje w domu – stwierdza z wyraźnym wyrzutem.
Nie musisz. Ja muszę, ty nie – uspakaja Matka małego sierżanta.
Muszę, jestem zaraz po tacie… – stwierdza waleczne pachole.
Zaniepokojona Matka sięga czym prędzej po kanon literatury feministycznej, gotowa podsuwać Juniorowi co strawniejsze wydania, by Jasia ze zgubnej ścieżki patriarchatu sprowadzać. I to szybko! Bo gdzie to dziecko błądzi, kiedy Matka nie widzi, na jakie bezdroża światopoglądowe gotowe się zapuścić w tym dorastaniu, karramba…. ;).

www.pytamy.wp.pl


sobota, 25 czerwca 2016

POBAW SIĘ W SWOIM POKOJU CZYLI TELEWIZJA KŁAMIE


Nadziwić się Matka nie może swej ogólnej subordynacji życiowej – zupełnie jakby to ktoś inny za Matkę jej własne dzieci chował i ta tylko teraz mlaskała z niesmakiem nad chowu tego efektami.
Bo drogi są dwie – albo Matka źle, tudzież nieuważnie (jak to Matka) dzieci chowa, albo telewizja kłamie…. W zasadzie Matka bez większych oporów gotowa jest pójść w te drugą właśnie stronę, i to wcale a wcale z powodu zmian geopolitycznych, jakich jesteśmy – nolens-volens – świadkami, ale z racji własnych, krótkich i mało intensywnych, przemyśleń.
Na trop, że telewizja kłamie, i to kłamie bałamutnie wpadła Matka już całkiem dawno, za rządów władzy poprzedniej (żeby nie było), a może i drewniej, bo miły ten fakt nastąpił wraz z pojawieniem się kultowych seriali rodzimej produkcji, typu „Klan”, „Mi jak Miłość”, czy innych poruszających luźno wątki okołodziecięce.
A wątki około dziecięce wyglądają jak następuje:
Dziewczynka 2-letnia (tak, tak, kochani, to żadna pomyłka, dwuletnia i ani dnia dłużej!) stoi nieśmiało w kąciku obszernego salonu, w nienagannej sukieneczce w odważny kolorystyczny design – w końcu rzecz dzieje się w Warszawie, to zobowiązuje – i takiejże fryzurze, bo dziewczynka, jak na każdą dwulatkę przystało, obdarzona jest burzą włosów spiętych w zgrabne koszyczki ukoronowane symetrycznym upięciem kokard.
Dziewczynka zgrabnie wkomponowuje się w ciąg skandynawskiej meblościanki, pełniąc zapewne w wyobraźni szalonego scenarzysty rolę czegoś w rodzaju żywej – acz nieruchomej – rzeźby, czy może lampki, bo kto wie, czy symetryczne kokardy za chwilę nie rozbłysną mocą żarówek ledowych i to dopiero będzie szał.
Dziecko stoi więc nieruchome, acz ładnie i estetycznie, gdy grono dorosłych wykonuje ważne czynności okołodorosłe – a to ratują świat, a to sąsiadów, a to wpadają w czeluść problemów życiowych.  
I pewnie o to wpadanie chodzi, gdy troskliwa mama zwraca się do Zosi, Ani, Antoniny (Lenka – no way) głosem zatroskanym i dostojnym:
Idź kochanie do swojego pokoju, pobaw się.
I co się dzieje, i co się dzieje pytam, gotowa na zwroty akcji znane z własnego podwórka?
 Zosia, Ania, Antonina, zabiera swój design na sukince i ledowe kokardy, bez słowa oddalając się w kierunku, gdzie pewnie znajduje się ich pokoju.
Porysuj sobie – zachęca matka głosem ginącym w czeluściach salonu.
Naprawdę! Porysuj sobie! W swoim pokoju! Dwulatka! Idzie i rysuje (chyba)!
Znacie? Praktykujecie? Wychodzi? Ksawery, Stefanek, Piotr w koszulkach i muszkach z drewna idą i rysują, czytają, lepią garnki z gliny? I to się dzieje naprawdę?
Aaaaaaaa….
Jasina, koń stary, dobijający dekady swego hałaśliwego życia nudzi się w swoim pokoju. Nudzi się. Oplątany wokół rodziców jak dziki, nieprzycinany bluszcz, domaga się:
- wspólnej gry w warcaby,
- wspólnego odbijania piłki,
- wspólnego wyjścia na rower,
- wspólnego odrabiania lekcji,
- ba – wspólnego oglądania bajek nawet.
Niechlujny jest przy tym mocno, wymięty, i – wstyd się przyznać – momentami przepocony.
Stasina, koń nieco młodszy, bawić się sam, w swoim pokoju – a gdzie tam!
Zwisa na matce jak małpiątko na starej szympansicy i ani myśli rozwijać zainteresowania w swoim pokoju, którego zresztą nie posiada, więc tu może tkwi problem - a może nie.
Stasino, polep garnki u Jasia – zachęca Matka bezskutecznie, stając się – na własne życzenie – przedmiotem drwin dziecięcych.
Jasiu, przeczytaj ostatnie wyniki meczów w gazecie, wszak pasjonujesz się piłką nożną – namawia Matka. Wiadomo z jakim skutkiem. I tak, panie tego, mija dzień niejeden.
Choć ostatnio wpadła Matka na koncept, że może tu chodzi o ten design i ledowe gadżety, może to one mają tu jakieś magiczne znaczenie i stymulują do samodzielnych zabaw w swoim pokoju nieme, ale jakże estetyczne dwulatki.
Chyba że rację mają ci, którzy krzyczą, że telewizja kłamie, już sama Matka nie wie... ;).



sobota, 30 kwietnia 2016

NIEGRAMATYCZNE WIECZORY CZYLI KOSMICZNE WYZNANIA

Idziemy śpić? – bardziej zagaduje, niż pyta Stasina, sugerując się zapewne widokiem Matki dzierżącej w prawicy piżamkę chłopięcą, przymałą już nieco. W lewicy natomiast szczoteczkę do zębów z obowiązkowym Zygzakiem McQueenem, choć jego czerwony kolor nie jest tu żadną polityczną podpuchą.
Już za chwilkę – uspakaja Matka o zajętych rękach.
To ja już idę się kładzić – zgodny jak nigdy Stasina gotowy był iść dziś Matce na rękę. Prawą lub lewą, bez znaczenie, wszak obie zajęte.
Tylko mi pomóż. Sweterek jeszcze nie odpiony – mówi senny Junior, uspakajając Matkę, że jeszcze należy  – mimo zajętych rąk – do gatunku Matek potrzebnych w życiu syna, choćby do odpięcia licznych guzików.
Odpnij – wypina mężną, acz chudą pierś.
Matka potrzebna rusza więc w stronę zapiętej materii, rzucając niedbale to, co miała w rękach dwóch, choć od lat przecież postuluje, że trzecia by się przydała. Dalibóg, czwarta nawet.
Nie kładzi się tak ubrań. Tak byle jak kładzi – napomina Stasina, dzielny uczeń. Tu Matka z radością konstatuje, ze nauka, tudzież trud wychowawczy, aby przyszłej Pani Stasinowej nie obciążać mężem-bałaganiarzem nie poszła w las, oj nie.
Co więcej, dziecina sama próbuje, nieporadnie co prawda, składać piżamkę, mamrocząc gniewnie pod nosem:
- Jak to się złoża, no jak to się złoża…
Złoża jednak dokonała Matka, a słaniające się już na nogach pachole samorzutnie umyło ręce. Płoń, kaganku higieny, płoń jak najdłużej!
- Chciałbym ususzyć – wyziewuje Staś, wyciągając ręce w stronę ręczników.
I ususza, obie równocześnie.
- Pomalowajmy zęby i do łóżka.
Malujemy więc zęby za pomocą pędzla z MacQueenem i pasty z tymże.
- A teraz śpić, śpić śpić – koordynuje nocną akcję Staś.
- Pokładziesz się ze mną? Bo nie zasnę – zastrzega.
Hip, hip, hura – cieszy się Matka jak głupia w cichości ducha. Poziomu całkowitej niezależności Stasiny pewnie nie przeżyje, a jeśli nawet, to z nieodwracalnymi zmianami w psychice i gospodarce hormonalnej. Na bank. Ale to później, bo na razie – chwilo trwaj.
- Kocham cię na wszystkich planetach i gwiazdach – wzdycha w ostatnim porywie świadomości syn młodszy.
- Niech ci się dobrze spa – i już go nie było.
Matka natomiast zawisła w błogiej nieważkości, uczepiona wszystkich planet i gwiazd Stasinych. I tak trwa, uśmiechnięta, trwa i wcale nie spa…. ;).

Wszystkie gwiazdy i planety :)

niedziela, 3 kwietnia 2016

SPOWIEDŹ CZYLI O DOSKONAŁOŚCI STWORZENIA

Maszeruje Matka dziarsko w ten piękny, wiosenny dzień z Jasiną u boku. Pora jest mocno poranna, Jasina wyposażony w potężny plecak wypełniony szczelnie wiedzą wszelaką podąża w kierunku szkoły pod czujnym okiem Matki, która dziś w gościnne progi – Melpomeny, Temidy, czy szkoła ma jakąś patronkę o antycznym rodowodzie…? – starszaka swego odprowadza.
A odprowadza nie tak – ot bez celu głębszego, co to, to nie. Matka, na tej oto krętej dróżce między garażami osiedlowymi pełni nie byle jaką rolę spowiednika dzieciny, która w swym rozkosznym roztargnieniu przypomniała sobie wczoraj o 21.25, że nazajutrz, czyli dziś przypada ostatni termin zaliczenia spowiedzi dla dumnych uczniów klas trzecich w tym roku przystępujących do komunii. Świętej, oczywiście.
Idzie wiec Matka z objuczonym Jasiną u boku, mijając tłumek podobnych im duetów matczyno-dziecięcych. Ale z tłumku owego wyróżniając się wyraźnie, słownie przede wszystkim.
Jestem uczniem klasy trzeciej, mam 9 lat, przystępuję do komunii po raz pierwszy – recytuje zdyszanym nieco głosem Jaś, wdzięcznie przeskakując przez kałużę.
Do komunii świętej – poprawia go Matka, wykonując efektowny szus w okolicach wspomnianej kałuży, wlepiając przy tym wątły wzrok w kartkę ze wzorem spowiedzi.
Świętej – zgadza się kandydat na pełnowartościowego uczestnika Kościoła Rzymskokatolickiego.
Obraziłem Pana Boga następującymi grzechami: kłamałem… - zapędza się Jasina, wywołując żywe zainteresowanie śpieszącego się do szkoły otoczenia.
No, może bez takich szczegółów. Tylko to, co jest na kartce – poprawia go spłoszona Matka, pomna, by całe osiedle nie zostało przedwcześnie wtajemniczone w grzechy dziecięce.
Boże, bądź miłościw grzesznej duszy mojej… - recytuje z przejęciem dziecina, uderzając się gorliwe w wątłą pierś, ku szczeremu zachwytowi kilku staruszek, wyprowadzających swe czteronożne pupile na wysokości szkolnego boiska .
Pan odpuścił Tobie grzechy, idź w pokoju – recytuje Matka, ciągnąc dziecko przez korytarz szkolny.
Bóg zapłać – sapie Jaś, z ulgą zrzucając tornister na podłogę szatni.
Super, umiesz. Tylko się nie pomyl – całuje Matka syna w rozczochrany łepek.
Nie pomylę. Chociaż Pani nie będzie takim fajnym księdzem jak ty – wzdycha Junior.
No pewnie, że nie będzie. Matka zna Jasinę jak nikt i dobrze wie, że żadnymi grzechami Pana Boga nie obraził. A jeśli ktoś ma świadczyć o doskonałości Stworzenia to Jasina właśnie. 
Że o Stasiu Matka nie wspomni ;).


sobota, 19 marca 2016

SAMOTNIA CZYLI RODZINNE SPRAWY INTYMNE

W naszym mieszkaniu niedużym trudno o samotność i odizolowanie od społeczeństwa.
Oj, trudno. Nie poczujesz się w naszym mieszkaniu niedużym jak wyspa wśród fal, jak palec, czy inna część ciała, skazana przysłowiowo na samotność. Co to, to nie.
Nie dziw się więc, czytelniku, że wszyscyśmy – jak jeden mąż – spragnieni chwil w samotności, sam na sam, czy w tzw. splendid isolation jak kania dżdżu. A że wybór mamy niewielki, bo poza piwnicą, do której – szczerze pisząc – strach schodzić, balkonem niewielkim, na który wyjście - z powodu szerokości geograficznej, pod którą funkcjonuje nasza radosna rodzina, tudzież wysokości dziewiątego piętra i narożnego położenia tegoż, wystawionego na lokalne wichury – jest mocno ryzykowne oraz szafą w zabudowie w przedpokoju, miejsc wyizolowanych raczej brak.
Z niekłamaną radością więc, do perfekcji opanowując trudną sztukę tzw. wymówek gastrycznych, oczekując na odpowiedni moment i uprzedzając ewentualnych przeciwników, anektują spragnieni intymności domownicy kibelek.
O, upragniona samotnio o czterometrowej powierzchni, wyposażona w wadliwą wentylację i nadwrażliwą akustykę. O, skorupo żółwia, do której schować się można przed napierającą zewsząd codziennością. Nic to, że zamknięcie drzwi dla osobników wyposażonych w dłuższe kończyny grozi połamaniem goleni, nic, to że nie jesteś w stanie wyprostować rąk, o swobodnym obrocie nie wspominając. Zresztą, nie miejsce to i pora na obroty swobodne, bo nie o to tu przecież chodzi.
Chodzi o samotność, o oddanie się czynnościom miłym, czasem zakazanym, bez namolnej obecności współtowarzyszy niedoli. A ponieważ współtowarzysze tak łatwo nie rezygnują ze wspomagania nas swą obecnością – drzwi do przybytku wyposażone zostały w mały zamek, uniemożliwiający intruzom wkroczenie na nasz wywalczony teren.
 Idę kupkę – bezwstydnie komunikuje Jasina, zmierzając radośnie w ustronne miejsce. Ręce schował z tyłu, ale Matka dobrze wie, że chowa za plecami tablet, a zabiera go z sobą bynajmniej nie w celach związanych z wcześniejszym radosnym obwieszczeniem. Papier bowiem w toalecie jest, jak i światło, i woda w klozecie.
Radosne „klik” obwieszcza zamknięcie drzwi na amen, a po 10 minutach wszyscy zapominają, że Jasina okupuje samotnię, ba – zapominają beztrosko o Jasinie jako-takim, choć i to nie na długo.
 Ktoś jest w ubikacji…? – dziwi się Tata przed drzwiami tejże, dzierżąc pod pachą płachtę gazety.
Ja jestem! – krzyczy Jasina.
Wychodź, siedzisz tak już od godziny – reflektuje się Tata i ochoczo wypędza Juniora ze słodkiej kryjówki.
Tylko nie na długo… – prosi Matka nieśmiało.
Ale muszę – z wyrzutem w oku odpowiada Mąż i Tata w jednym, znikając za drzwiami i – „klik” – czas staje w miejscu. Na szczęście tylko czas.
Siusiuuuuuu… - krzyczy Stasina bezceremonialnie wprost w otwory wentylacyjne, w które ktoś łaskawy dla metrażów niewielkich wyposażył drzwi.
Ale Stasiu, poczekaj, ty będziesz długo. Mamusia tylko na chwilkę…. – z pewną nieśmiałością oponuje Matka.
Ale ja muszem. I wcale nie na długo, trzy minuty… – kłamie bezwstydnie, bo w dłoniach dzierży dwa samochodziki, co oznacza wyścigi po ścianach w pozycji siedzącej w czasie nielimitowanym.
No nawet posiedzieć chwilę nie można… - sapie Tata, wyjmując swe rosłe ciało z kubatury niewielkiej przestrzeni.
„Klik” i radosny Stasina znika za drzwiami, i to wcale nie na przyobiecane trzy minuty.
A ty długo będziesz? Bo jak też muszę… - pyta Jasina Matkę, coś tam kryjąc w kieszeni.
Nie, nie długo… - mamrocze Matka, choć sama nie wie, czy warto w ogóle wchodzić.
O, to dobrze – cieszy się dziecko. Matka bowiem wie, jak nikt, jak własne dziecko uszczęśliwić.
I oczekując na zakończenie Word Grand Prix, rozgrywającego się obecnie na terakocie jej rodzonej ubikacji obiecuje sobie solennie, że przy następnej wypłacie zainwestuje w kaczkę.
I nie chodzi jej wcale o drób ;).


środa, 9 marca 2016

SIEDEM MINUT, CZYLI NOCNE MAJAKI

Leci Matka na oślep, leciiiii… Bynajmniej nie na Majorkę, czy Ibizę, tym bardziej nie na orbitę okołoziemską, na Wenus, czy nie daj Boże - Marsa.
Leci Matka za dzieckiem wieczorową porą.
Nie będę spaaaać… - wydziera się wdzięcznie Stasina, lewitując w przestrzeni pokoju niedużego.
Jasina w tym czasie obiera bezpieczne pozycje w okolicach telewizora, prężąc bohatersko chudą pierś i łudząc Matkę pozorną rześkością. Matka jednak nie jeden taki wieczór przeżyła w swym matczynym życiu i tak łatwo nabrać się nie daje.
Ale Stasiu, wcale nie będziemy spać – łże Matka jak z nut.
Nie będziemy spać? – Stasina wyraźnie zwalnia.
A co będziemy robić? – dopytuje podejrzliwa dziecina.
Będziemy czytać. I odpoczywać.
A jak odpoczniemy to będziemy wstawać?
Będziemy – zgadza się Matka ochoczo.
Ale tylko pięć minut?- upewnia się mały negocjator.
Tylko pięć. Co najwyżej siedem – deklaruje Matka nastawiona na porozumienie.
No, siedem to może być. Ale najwyżej – zgadza się mistrz sprintu na krótkie odległości. Łaskawie daje sobie umyć zęby, uczesać rozczochrany łepek i wpakować do łóżka.Łepek i resztę.
Ja będę oglądał do końca odcinka. Dopiero się położę – deklaruje Jasina pochłonięty najważniejszą bajką na świecie.
Ale na pewno? Nawet gdybym zasnęła? – upewnia się Matka, która w tym nierównym wieczornym boju zasnęła nie raz, za nic mając jutrzejszy obiad, braki bezwzględne w garderobie dziecięcej będące wynikiem kilkudniowych zaniedbań w prasowaniu, tudzież rozpakowanie zmywarki – a może jej zapakowanie i włączenie? Dalibóg, nie pamięta Matka, ot, amnezja wieczorna.
Czy mogę pooglądać z Jasiem? – licytuje się jeszcze Stasina jedną nogą w łóżku.
Kiedy odpoczniesz – deklaruje nieustępliwa Matka.
Za siedem minut?
Za siedem minut – nieopatrznie kończy tę przydługą dyskusję.
I tak zaciągnięty siłą w odmęty pościeli Junior wysłuchał łaskawie opowieści o lokomotywie Marcie (na stronie 11 Matka bohatersko dała odpór napierającej fali znużenia).
Własnoręcznie nawet zgasił lampkę nad łóżkiem, zgadzając się na umówiony siedmiominutowy odpoczynek, do końca jednak walcząc mężnie o doliczenie do wyroku czasu poświęconego na lekturę. Sąd jednak ostatecznie apelacji nie uwzględnił.
Po pięciu minutach znieruchomiał nawet, co Matka opatrznie wzięła za dobrą monetę i utulenie Juniora w ramionach Orfeusza.
I kiedy wspomniane ramiona poczęły również obejmować steraną przez synów Matkę, jak przez dziesiątą mgłę usłyszała taże konspiracyjny szept:
Jasiu, już idę. Obejrzymy do końca razem – i małe ciałko ześlizgnęło się sprytnie obok Matki, tuptając radośnie w stronę telewizora.
Mama śpi? – dopytał Starszy.
No, śpi. Niech śpi, nie budźmy jej. Zmęczyła się, biedna – odpowiedział kochany Syn.

Później wszystkie dźwięki ucichły, a Matka leciała na Wyspy Kanaryjskie w towarzystwie wysokiego bruneta (który ostatecznie okazała się jej rodzonym Małżonkiem), sącząc różowego drinka o figlarnej nazwie: "Być może".
Dzieci na pokładzie nie było ;).

www.onet.film.pl

piątek, 22 stycznia 2016

NIC NA OKO, CZYLI BLISKIE SPOTKANIA Z GEOMETRIĄ



Siedzi Matka z włosem rozwianym, obłędem w oku prawym i nerwowo obgryza końcówkę ołówka.
W stan ten – nie  tak niecodzienny jednak, jeśliby ktoś miał ochotę analizować wygląd i zachowanie Matki na co dzień – wprawił rzeczoną Jasina za pomocą pracy domowej przyniesionej z nieodległej od domostwa szkoły. Pracy domowej z matematyki.
Przyniósł, zasiadł i zażądał pomocy. Siadła więc Matka i zaczęła z mozołem kreślić na kartce coś na kształt trójkąta.
No więc tak Jasiu – zaczęła tonem mentorskim i nieznoszącym sprzeciwu – masz tu trójkąt. Tak? Trójkąt. On ma trzy boki.
Każdy trójkąt ma trzy boki – bystro zauważyła oblatana matematycznie dziecina.
No każdy – zgodziła się Matka jak nigdy. – Ale ten ma wyjątkowe. Bo ten bok ma 5 centymetrów – wczytała się Matka uważnie w treść przedstawionego jej wcześniej zadania.
Ten o 2 centymetry więcej…  - kreśli Matka natchniona boki figury.
Nie ma więcej – mówi Jaś – a już na pewno nie ma więcej o 2 centymetry.
I ten pierwszy też nie ma 5 centymetrów. Co najwyżej 3 – koryguje bezwzględnie dzieło plastyczne mało zdolnej Matki. No naprawdę, syn wyrodny. Od Matki wyrodny.
Ale Jasiu, to tak umownie przecież. Chcę ci tylko narysować na przykładzie, żebyś mniej więcej miał orientację – zaperza się Matka znana powszechnie w szerokich kręgach z antytalentu plastycznego, że o matematycznym przez wrodzoną skromność nie wspomni ni słowem.
Tak na oko… - brnie Matka na oślep i w ciemność zupełną z kagankiem oświaty, który ledwie się tli w jej nieumiejętnych rękach  i miarowo przygasa.
Nie ma na niby w matematyce – mówi Jaś z powagą profesora Sorbony.
Tym bardziej na oko – wyrzuca oniemiałej Matce prosto w twarz.
Już wiem, trójkąt ma boki o wymiarach: 5, 7 i 9 centymetrów. Obwód sam policzę – deklaruje konkretnie i szybkim  ruchem wyjmuje ołówek z ręki  Matki, wciąż oniemiałej i głuchej.
Pewną ręką narysował rzeczoną figurę, posiłkując się – jak należy – linijką.
Bardzo ładnie – pochwaliła Matka siłą woli wróciwszy do siebie, chcąc zachować resztki chociażby matematycznego oblicza.
Sprawdzę twoje obliczenia, może najpierw zrób je na brudno – proponuje synowi, odwracając uwagę Juniora od swej – chwilowej przecież! - edukacyjnej zapaści.
Dobrze mamusiu – zgadza się wyrozumiale Jasina. A jednak kochane dziecko!
Należy używać brudnopisu, zwłaszcza przy trudniejszych zadaniach, których nie jest się pewnym. Zawsze to powtarzałam – mówi  radośnie Matka.
Bo po co używać później korektora… - brnie nieuważna w geometryczne maliny.
Korektora używają tylko ci, którzy robią coś na oko. Tak powtarza nasza pani – mówi stanowczo Jaś, zabierając się ochoczo tym razem za prostokąt, odmierzony z dokładnością do milimetra, jak należy linijką.
Wobec takiego dictum Matka poczuła się zbędna. I niedokładna. Tak więc chowając wstydliwie korektor za plecy, podreptała w stronę kuchni z żywym zamiarem dokonania korekty wczorajszego rosołu w dzisiejszą pomidorową… ;).