niedziela, 19 października 2014

KAMILEK

Kiedy byłam w ciąży z moim pierwszym synem Jasiem, wynajmowaliśmy z mężem sporą kawalerkę w najstarszych blokach w mieście. Termin porodu zbliżał się, kawalerka malała a ostatnie piętro, na którym była usytuowana  stało się drabiną Dawida.
Kiedy wprowadziliśmy się do nowo wynajętego 2-pokojowego mieszkania  oddalonego 2 ulice od poprzedniej siedziby, cały dobytek przenosząc w reklamówkach i torbach, 2 pokoje i widna kuchnia na powierzchni 32 m2 nie miały horyzontu.
Na takiej samej  przestrzeni bez końca, tyle że piętro wyżej, mieszkała starsza kobieta z wnuczką, jak dowiedzieliśmy się chwilę później z prawnuczką, dziewczyną 17-letnią, mimo dużego już brzucha, bardzo szczupłą, patrzącą spode łba na otaczający świat, śmiesznie przygarbioną, o nerwowych ruchach rąk nałogowego palacza.
Czasem pewnie mijałyśmy się obserwując niepostrzeżenie nasze brzuchy – nie pamiętam już. Pamiętam natomiast dobrze, kiedy wróciliśmy z Jasiem ze szpitala, dziewczyna jeszcze nie urodziła, bezrefleksyjnie patrzyła na  wózek pchany przeze mnie.  Ale krótko, bo zaraz zniknęła i po trzech tygodniach sama pojawiła się z dzieckiem.
Mały był głośny, ale ona głośniejsza. Nie radziła sobie z nowymi obowiązkami, nie była zresztą typem dziewczyny, która w dzieciństwie bawiła się lalkami. Dziecko ją denerwowało i nie miała oporu tego pokazywać. Jeśli w domu była babcia – a na szczęście była dość często, na górze panował względny spokój. 
Spotykałyśmy się prowadząc nasze wózki – nie było dzień dobry, nie był rozmowy – zachowywała się jak dzikie zwierzątko, uciekała chyłkiem,  paląc nerwowo papierosa.  Była jak automat.
Dziewczyna znikła, małym (jak miał na imię? Kamilek…. Nie, chyba nie, nie pamiętam …) zajmowała się babcia – mijałyśmy się czasem na schodach, opowiadała, że mały taki żywy, ze prawdziwy szatan, że uparty. No chyba rzeczywiście był, przynajmniej w porównaniu z wypucowanym Jasiem.  Krzyczał, nie dawał się przekonać, szedł swoją drogą. Ale był przy tym pogodny, pamiętam jego okrągłą buzię, obcięte na krótko włosy, ciekawe oczy.
Po pewnym czasie dziewczyna wróciła – okazało się, że była w szpitalu, ojciec dziecka poderżnął jej gardło, ledwie z tego wyszła. On ukrywał się na jakimś strychu, złapano go po kilku dniach, ona wróciła do domu. Nie, nie zmieniona. Zachowywała się dokładnie tak samo, nie uciekała przed ciekawym spojrzeniem otoczenia, przesiadywała dosyć często na ławce przy trzepaku, paliła papierosy i w jakiś kanciasty, ale ciepły sposób zajmowała się chłopcem, który potrafił wyegzekwować od niej już dużo.
Wprowadził się do nich brat jej ojca – kawaler, alkoholik, odgłosy z góry przybierały na sile, chociaż pamiętam, że bawił się z małym i była to chyba jakaś forma miłości. Babcie poinformowała mnie, rodzice dziewczyny mieszkali niedaleko, ale nie utrzymywała z nimi kontaktu – też alkoholicy, szczególnie ojciec i coś tam z historii rodzinnych.
Po kolejnych krzykach na górze zadzwoniłam do mojej koleżanki, która pracowała w miejscowym MOPsie, prosząc o interwencję w tej rodzinie, ale mieli już ich znać.
Ponieważ i 32 m2 mają swój kres, a horyzont potrafi się skurczyć boleśnie szybko, opuściliśmy naszą wymarzoną widną kuchnię na rzecz 50 m2 z 30-letnim kredytem. Szczęściarze.
Ich widziałam w tamtym roku w McDonaldzie – mały fajnie wyrósł, trzymał matkę za rękę, podskakiwał zadowolony. Ucieszył mnie ten widok. Pomyślałam, że to dobrze, że jest radosny, że widać w tym ciemnych oczkach „charakterek”, który mu pewnie w życiu pomoże.
A 1 czerwca szliśmy z Jasiem na zakończenie roku w szkole angielskiego, do której uczęszczał.
Ze zdumieniem zauważyłam, że koszula 128 jest już na niego za mała, że 7  latek to już 134 cm.
Był występ, dyplom, kwiaty i zdjęcia. I kiedy wracaliśmy, zadzwoniła mama z informacją, że ten chłopiec, który mieszkał nad nami na Niecałej, że jechał z dziadkami  do ojca, tego, który 6 lat wcześniej podciął gardło jego matce, do Sieradza do więzienia – może taki prezent na dzień dziecka, może niezależnie od wszystkiego – nie wiem. I że prowadził wujek, okazało się, że pijany i że nie miał prawa jazdy, i że w Miłosnej wyprzedzał autobus i wjechał pod koła tira, i że dziadkowie zginęli na miejscu a mały zmarł dziś w szpitalu.

I co powiedzieć, że to smutne, że niektórym się przecież udaje, że miał ciężko od początku.
Że przecież ten sam bezmiar, że przecież wszystko to same, a jednak wszystko inne, choć tak podobne.
I tylko wciąż nie mogę sobie przypomnieć, jak miał na imię, Kamilek…?




8 komentarzy:

  1. Chciałam jakoś mądrze skomentować, ale naszły mnie tylko "banalne" myśli o przemijaniu, niesprawiedliwości, i tym dlaczego akurat dzieci.
    Będę dzisiaj myślała i Kamilku i o Kasi i Mateuszu z kamienicy na Tomickiego gdzie mieszkaliśmy na studiach gdzie najczęściej słychać było krzyk matki "uspokójcie się! Bo mama was nie kocha!!"

    OdpowiedzUsuń
  2. No właśnie, jak o tym napisać, o tych wszystkich bezimiennych dzieciach, o tej nieumiejętności budowania normalnych relacji, która naznacza człowieka i jego najbliższych na całe życie? Trudny temat. Dzięki za odwiedziny:)))

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja dodam coś nie na temat. Już po 3 notkach uwielbiam tego bloga i wróżę mu karierę!

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję, dziękuję, dziękuję!!!! Już siadam do pisania :))))))

    OdpowiedzUsuń
  5. O Matko Królów! Masz mnie :) Wybrałam ten post jako pierwszy do przeczytania i wielkość bakcyla jakiego złapałam przerosła moje oczekiwania :D Wpadłam.

    OdpowiedzUsuń
  6. Super, cieszę się bardzo. Witaj w klubie 😉. Pozdrawiam cieplo :))))

    OdpowiedzUsuń
  7. Chciałam napisać, że smutna ta historia, ale tak sobie myślę.. Może tak miało być?

    OdpowiedzUsuń
  8. Mam nadzieję, że jest tak, jak piszesz. Że rzeczywiście Ktoś tak to zaplanował, ułożył, że ma to jakiś głębszy sens. Pozdrawiam ciepło i dziękuję za wizytę :)

    OdpowiedzUsuń